Magia ukryta w kamieniu. Katarzyna Grabowska
metaliczny odgłos.
‒ Dziękuję, bardzo mi pomogłaś. – Nie przestawałam się uśmiechać. – Czy mogłabyś jeszcze tylko znaleźć mi coś do ubrania? Zimno tu strasznie.
Pokłoniła się przede mną, cały czas pobrzękując zastawą, po czym w nadzwyczaj szybkim tempie opuściła komnatę. Znowu zostałam sama, tym razem jednak nie na długo. Po chwili wróciła jakaś inna, starsza dwórka, trzymająca na ramieniu naręcze przeróżnych strojów.
‒ Niech panienka nie męczy Marion.
Ta kobieta była odważniejsza od swojej poprzedniczki, bo sama zaczęła rozmowę. Rozłożyła ubrania na łóżku i popatrzyła na mnie, podpierając się przy tym pod boki. Była niewysoka i korpulentna, odziana w taką samą szarą suknię jak Marion, ale zamiast białego fartucha miała na sobie coś na kształt czarnej, długiej do ziemi kamizelki bez rękawów, sznurowanej z przodu na wysokości klatki piersiowej i rozchylającej się od pasa w dół, ukazując materiał spodniej warstwy. Jej włosy, zamiast mnisiego czepka, zakrywał czarny toczek, ozdobiony misternym haftem, upięty za pomocą kilku ozdobnych szpil.
‒ Ależ wcale nie miałam takiego zamiaru! Zapytałam jedynie o datę.
‒ Marion od pracy tu jest, nie żeby o jakichś datach rozprawiać. – Zielone oczy wpatrywały się we mnie z napięciem. – Skąd panienka przybyła?
‒ Z… Nibylandii – powtórzyłam przygotowaną wcześniej wersję.
‒ Czy to Mateo panienkę tu przysłał? – W jej głosie słychać było napięcie.
Mateo? Kim był ten mężczyzna, którego imię wszyscy wymawiali z takim strachem? Jeśli to on pokazał im zapałki, czy pochodził z moich czasów? A jeśli tak, to co takiego strasznego zrobił, że naraził się na gniew wszystkich?
‒ Nie znam nikogo o tym imieniu – zapewniłam gorliwie. – Trafiłam tu zupełnie przypadkowo. To stało się poniekąd wbrew mojej woli. Oddałabym wszystko, aby wrócić do domu.
‒ To czemu panienka nie wraca? – Nie wyglądała na przekonaną.
‒ Bo za cholerę nie wiem jak!
Upsss… chyba nie powinnam bluźnić, na szczęście kobieta nie zrozumiała znaczenia tego słowa. I bardzo dobrze.
‒ I nie chce panienka skrzywdzić panienki Laveny ani panicza Weylina?
‒ Nie. Ani mi to w głowie.
‒ I naszej krainy też panienka nie chce na zatracenie skazać?
‒ Przysięgam, że nawet przez chwilę nie miałam takich zamiarów.
‒ Niech panienka pamięta, że ja patrzę i będę mieć baczenie na panienkę. Gdyby panienka coś złego uczynić chciała… Mniemam, że panienka fałszywych słów nie prawi, dlatego wierzyć panience będę.
‒ Dziękuję. – W pewien sposób poczułam ulgę. – Mnie także nie jest łatwo. Nie znam tu nikogo, sama jestem jak palec. Tęsknię za domem. Wasze życie i zwyczaje są mi całkiem obce.
‒ Niech panienka mnie się słucha, a wszystko dobrze będzie. Ja Lavenę wykarmiłam od dziecięcia, gdy ino na świecie się pojawiła. Jej biedna matula, a pani nasza… Niech panienka mnie się słucha – powtórzyła.
‒ Będę. Uroczyście obiecuję.
Żałowałam, że przerwała tak interesujący temat, dotyczący matki Weylina i jego siostry, ale nie chciałam pytaniami spłoszyć kobiety, która mogła pomóc rozwiązać kilka nurtujących mnie zagadek. Nie popełnię już takiego błędu jak przy Lavenie.
‒ Tu stroje panienka ma. – Wskazała na łóżko. – Wszystkie po Lavenie, ale całkiem dobre jeszcze. Kilka codziennych i jedna na dzisiejszą ucztę, szczególna.
Ze stosu ubrań wybrała atłasową suknię w odcieniu écru z długimi, rozcinanymi, dwuwarstwowymi rękawami i stanikiem zdobionym drobniutkimi perełkami. Musiałam przyznać, że szata wyglądała olśniewająco. Oczami wyobraźni już się w niej widziałam, dumnie kroczącą u boku Weylina.
‒ Jest piękna – wyszeptałam, dotykając delikatnego, mieniącego się materiału. – Nigdy czegoś takiego nie widziałam.
‒ Bo to materiał szlachetny i na zamówienie sprowadzany. Nasze tkaczki go nie utkały, choć wprawione są w swoim rzemiośle. W tej sukni będzie panienka wyglądać niczym księżniczka jaka. – Kobieta sama z podziwem przyglądała się kreacji. – Pamiętam, jak Lavena pierwszy raz ją założyła. To było wtedy, gdy poselstwo z Kantonii przybyło. Wszyscy byli urodą naszej panienki zachwyceni, bo to i po prawdzie drugiej równie urodziwej ze świecą trudno szukać.
‒ Lavena też będzie na dzisiejszej uczcie? – wtrąciłam niby niewinne pytanko.
‒ A gdzieżby tam! – żachnęła się służąca. – Toż to nie rycerz, tylko dama. Gdzie jej na takową ucztę iść!
‒ Nie rozumiem waszych zwyczajów. Cóż złego jest w uczcie? Wszyscy świętują i bawią się. Czemu kobiety nie mogą w nich brać udziału?
‒ W innych ucztach mogą, ale nie w tych przed łowami.
‒ Dlaczego?
Serce zaczęło mi szybciej bić. Ta kobieta była kopalnią wiedzy, a ja tej wiedzy bardzo teraz potrzebowałam. Znowu jednak się zagalopowałam.
‒ Co to za uczta, a przede wszystkim o co chodzi z tymi łowami? Czemu nimi czas mierzycie? Co było wcześniej? I dlaczego mnie ów zakaz nie dotyczy?
‒ Dość tego. Niech panienka o nic więcej nie pyta. I tak dużo powiedziałam. Są rzeczy, o których kobiety rozprawiać nie powinny! – krzyknęła, ucinając wszelkie dyskusje. – Niech się lepiej panienka ogarnie, bo to nie przystoi cały dzień w koszulinie po komnacie biegać.
Czyli nie dowiedziałam się niczego nowego. Zbyt dużo tych wszystkich tajemnic. Rok siódmych łowów? Jeśli tylko mężczyźni mogą rozmawiać o takich rzeczach, to w takim razie muszę zapytać jednego z nich. Lavena proponowała, abym zapytała Weylina, wątpiłam jednak, by chciał udzielić mi odpowiedzi. Książę Ekhard także odpadał. Kompania Weylina? Do tej pory drżałam na wspomnienie wczorajszego porannego spotkania z nimi. Kto mi pozostał? Dewin? Osoba, która chciała się mnie pozbyć, ale jednocześnie pomogła mi, gdy byłam niedysponowana. Nie rwałam się do spotkania z nim, ale w tym momencie on jeden wydawał się odpowiednią osobą. Jako człowiek zaufany i uczony, z pewnością wiedział o wszystkim, co tak bardzo mnie interesowało. Tylko czy zechce się tym ze mną podzielić? A może zna sposób, abym mogła wrócić do siebie? Po wczorajszym wieczorze nie pałał do mnie zapewne nawet odrobiną sympatii, ale jeśli uda mi się go przekonać, że nie jestem złem wcielonym… Jeśli jakimś cudem uwierzy mi, że nie przysłały mnie tu siły nieczyste z misją zniszczenia Burii? Tak, być może to właśnie on jest moją jedyną nadzieją.
‒ Chyba znowu gorzej się czuję. – Specjalnie zniżyłam ton, udając nagłe zasłabnięcie. – Och, słabo mi. – Wdzięcznie opadłam na poduszki. – Potrzebuję medyka. Och, jaka ciemność… – Zamknęłam oczy, mając nadzieję, że nabiorę tę poczciwą kobiecinę.
Nie myliłam się. Najpierw kilkakrotnie uderzyła mnie lekko w policzek, próbując w ten sposób mnie ocucić, ale gdy to nie poskutkowało, pospiesznie opuściła komnatę. Miałam nadzieję, że udała się po Dewina. Oby! Przecież chyba nie na próżno dałam się spoliczkować.
X. POMOCNIK MEDYKA
Leżałam bez ruchu, uważnie wsłuchując się w odgłosy dobiegające z korytarza. Na razie panowała cisza i jakoś nikt nie spieszył mi z pomocą. Oczekiwanie przedłużało się,