Szpieg z Bejrutu. Joakim Zander
ją po policzku. W jej oczach kryje się ciepło i prawie ulga.
– To, że płaczesz, stanowi dla mnie największe pocieszenie – szepcze. – Zbyt wiele rzeczy w sobie dusiłaś, zbyt długo to trwało, moja droga przyjaciółko.
Klara wie, że to prawda. Przez ostanie lata uginała się pod ciężarem czegoś, z czym nie umiała sobie poradzić. Trwa to od dwóch lat, a konkretnie od dnia, w którym jej ukochany Mahmoud zmarł na brudnej podłodze sklepu spożywczego w Paryżu, a mężczyzna, który – jak się później okazało – był jej ojcem, zginął w zadymce śnieżnej na jednej z okolicznych wysp. Wcześniej go nie znała, nigdy go nie spotkała. Wtedy nie płakała, nie rozczulała się nad sobą… W każdym razie nie tak bardzo. Nie czuła, że na to zasłużyła, tak jak nie czuła, że ma prawo do ulgi i pogodzenia się ze swoim losem, co przecież wiąże się z żałobą i smutkiem. Nie chciała dać za wygraną, nie miała odwagi tego zrobić, chociaż nie miała też odwagi iść dalej. Zmusiła się do pracy i piła coraz więcej wina. Zarywała noce, wchodziła w krótkotrwałe związki. Próbowała wyprzeć z pamięci tamte wydarzenia, zacisnąć zęby i oswoić się z myślą, że takie jest życie i tak trzeba do niego podchodzić. Należy się wziąć w garść, zacisnąć zęby i robić co trzeba.
Ale teraz, w tym kościele, przy dźwięku organów i suchego, monotonnego głosu pastora, w otoczeniu rytualnych świec, mając u boku Gabriellę, babcię i dalszą rodzinę, uświadamia sobie, że to wcale tak nie funkcjonuje, że człowiek nie jest w stanie wszystkiego znieść, że kiedyś trzeba zwolnić tempo, odpuścić. Pojednać się z samym sobą.
Po ceremonii Klara stoi w ciemnościach w tumanach śniegu na kościelnym wzgórzu. Przyjmuje kondolencje i wyrazy współczucia. Żałobników kieruje na poczęstunek do biura parafialnego przy nowym, większym kościele. Goście dostaną tam kawę i ciasto. Wiatr się wzmaga i przesypuje śnieg ze wsi na pola, roznosi go między brzozami i świerkami. W pewnej chwili Gabriella bierze Klarę pod łokieć.
– Jak się czujesz? Trzymasz się?
Klara patrzy na nią i słabo się uśmiecha. Łzy przestały jej w końcu płynąć, ale nadal szlocha jak dziecko, które przed chwilą przestało płakać. Kręci głową.
– Nie – odpowiada.
Gabriella uśmiecha się do niej.
– To dobrze – mówi i dodaje żartobliwie: – Chyba wszyscy się spodziewali, że tak będzie.
Zostały tylko one dwie i babcia, która przed chwilą wyszła z kościoła, a teraz mruży oczy, chroniąc je przed wiatrem i śniegiem. Naciąga czapkę głęboko na czoło i oczy.
– Do końca musiało być tak, jak lubił – mówi. – A najbardziej lubił porządną burzę, prawda, Klaruniu?
Klara uśmiecha się ostrożnie w odpowiedzi.
– Jestem przekonana, że taka pogoda na pewno by mu się spodobała – odpowiada.
– Chodźcie już – mówi babcia i rusza energicznym krokiem w kierunku parkingu. – Na stypie nie może zabraknąć głównych bohaterek.
Gabriella pochyla się, żeby szepnąć coś Klarze do ucha. Klara czuje na skórze jej oddech.
– Babcia sobie z tym poradzi – mówi cicho Gabriella. – Dobrze o tym wiesz, prawda?
Klara widzi w jej oczach pewien spokój, zwiastun uczucia, o którym prawie zapomniała. Kiwa głową.
– Tak. Jestem tego pewna.
Patrzy spod zmrużonych powiek na babcię, obserwuje jej drobną postać, która majaczy w gęsto padającym śniegu. Staruszka dziarsko sobie poczyna, porusza się po niepewnym gruncie lekkim, szybkim krokiem. Klara wie, że będzie musiała poświęcić trochę czasu, żeby namówić ją do opuszczenia wyspy, na której razem z dziadkiem spędzili całe życie. Ona też tam dorastała. Babcia skończyła siedemdziesiąt lat i przez kilka następnych jakoś sobie poradzi z trudnościami związanymi z życiem na jednym ze szkierów sztokholmskiego archipelagu. Co potem? Woli o tym nie myśleć. Nie dzisiaj i nie teraz.
Myślała, że na parkingu będą stały tylko ich samochody, to znaczy babci i Gabrielli, ewentualnie pastora i kościelnego. Kiedy jednak rozgląda się za babcią, jej uwagę zwraca jakiś ruch. Jest już ciemno, więc nie widzi zbyt dokładnie, ale wydaje jej się, że ktoś wsiadł szybko do jednego z samochodów. Słyszy odgłos zamykanych drzwi i warkot uruchamianego silnika. Oba dźwięki tłumi śnieg i wiatr. Latarnie są zgaszone, ale mogłaby przysiąc, że przed chwilą wyjechał z parkingu jakiś samochód, który od razu zniknął na drodze. Przyspiesza i dogania babcię.
– Kto to był? – pyta, wskazując na parking, z którego odjechał samochód. – Myślałam, że wszyscy są już w biurze parafii.
Babcia odwraca się i podąża za jej wzrokiem. Niestety, jest już tak ciemno, że nic nie widać. Kobieta wzrusza ramionami.
– Może ktoś nie mógł znaleźć kluczyków?
Patrzy na Klarę.
– Wiesz, że nie jesteśmy już młode.
Klara odwraca się za siebie i patrzy na Gabriellę, która idzie skulona w stronę parkingu. Trzyma się dwa metry za nimi, wzrok ma zatroskany. Daje im znak, że pojedzie za nimi swoim samochodem.
Klara zastanawia się, czy nie zachowuje się tak z powodu przeżyć ich obu w ciągu ostatnich lat, ze względu na zbytnią podejrzliwość i strach. Kiedy jednak wjeżdżają na drogę numer dwieście dziesięć, żeby pojechać do biura parafii, zerka w kierunku stałego lądu. Wydaje jej się, że w połowie drogi prowadzącej na kościelne wzgórze widzi słaby blask czerwonych tylnych świateł. Pewnie jakiś samochód stoi na skraju drogi. Nie odwraca wzroku, tylko zadaje sobie pytanie, czy nie jest tak, że ktoś po prostu zabłądził w śnieżnej zadymce. Nie można tego wykluczyć, chociaż o tej porze roku rzadko jeżdżą tędy obce samochody.
Przeszedł ją dreszcz. Coś się tu nie zgadza.
5 sierpnia – Bejrut
Idzie to całkiem szybko, być może ze względu na alkohol, zmęczenie podróżą albo atmosferę panującą na imprezie. Ale jest jeszcze coś. To jego spojrzenie, te oczy… Czai się w nich zapowiedź przygody.
– Poczekam przy schodach – mówi wprost do jego ucha nieznajomy. – Lepiej, żeby nikt nie widział, że wychodzimy razem.
Jacob kiwa głową, chociaż nie wie, o które schody chodzi. W ich budynku? Jakieś inne? Niestety, nieznajomy odwrócił się od niego i idzie już do drzwi.
– Chwileczkę! – woła Jacob, chwytając go za ramię. – Przy jakich schodach?
Mężczyzna odwraca się i patrzy na niego. Jego oczy nadal emanują ciepłem, ale już się nie uśmiecha. Kiedy spogląda na Jacoba, w jego spojrzeniu czai się jakiś blask. Jacob nadal trzyma go za ramię. Czuje się tak, jakby doznał nagłej niedyspozycji albo popełnił niewybaczalny błąd. A może tak właśnie jest? Niedawno czytał, że to, co zamierza zrobić, jest niezgodne z tutejszym prawem. Wprawdzie policja patrzy na to często przez palce, ale jeśli ktoś ma pecha albo jeśli policja chce kogoś skrzywdzić, za sam fakt bycia homoseksualistą można trafić do więzienia. Władze mogą też taką osobę wydalić z kraju albo poddać eksperymentom medycznym. Jacob opuszcza rękę.
– Przepraszam – mruczy.
Mężczyzna znowu się uśmiecha.
– Jesteś tu nowy – stwierdza. – Rozumiem. Skręć w lewo w Armenia Street, pięćdziesiąt metrów po lewej stronie. Miałem na myśli kolorowe schody prowadzące do Al-Aszrafijji. Pospiesz się.
Po