Era Wodnika. Aleksander Sowa

Era Wodnika - Aleksander Sowa


Скачать книгу
postanowił na razie nie przeszkadzać.

      – Brak livores mortis – stwierdził lekarz.

      Fakt – pomyślał – nie było plam opadowych. Dla Emila ich brak był wskazówką, że sztywniak nie zatruł się czadem, cyjankiem czy azotanami. Nie było też sińców, obtarć, krwiaków ani ran. Żadnych urazów na czaszce. Zatem nie został pobity. Nikt siłą do bunkra żulika nie doprowadził. Jego śmierć nie ma związku z zabawami rozpuszczonych małolatów czy porachunków między menelami – pomyślał.

      Lekarz wykonał kolejne cięcie. Od mostka, gdzie – niby naszyjnik – spotkały się pierwsze dwie rany, ciął w kierunku krocza nieszczęśnika. Szybkimi ruchami, jak gdyby kozikiem, patolog pogłębiał rany w bruździe pomiędzy rozciętą skórą. Ciął z zapamiętaniem, odkrajał fachowo i szybko pierwszy, trójkątny fragment skóry, zrywając go stopniowo w kierunku brody. Skórował zwłoki jak rzeźnik wieprzka. Wreszcie dotarł do krtani i spojrzawszy na Emila, rzekł:

      – Os hyoideum nieuszkodzona.

      Ten potwierdził ruchem głowy, że widzi. U wisielców kość gnykowa zawsze jest połamana. Świadczyło to, że denat nie był duszony. Nic zresztą na to wcześniej nie wskazywało.

      Lekarz kolejnymi cięciami oddzielał skórę brzucha od mięśni aż do kości łonowej. Obszedł stół, a z jamy brzusznej, przy wtórze niebywałego fetoru kału, niestrawionego jedzenia i alkoholu, wylały się wnętrzności.

      – O, bardzo przepraszam – rzekł. – Przypadkiem przeciąłem żołądek – usprawiedliwiał się.

      Policjant wiedział, że nie był to przypadek. Doskonale zdawał sobie sprawę, że aby rozkrajać zwłoki, trzeba być trochę walniętym człowiekiem. Widok białej od smrodu twarzy zawsze rozbawiał takiego czubka.

      Smród był nie do zniesienia. Dzięki niemu Emil nie miał wątpliwości, że menel pił, i to sporo. Oczywiście wiedział o tym wcześniej, teraz miał na to dowód. Tylko one się liczyły.

      Lekarz odciął dwa płaty skóry, odsłaniając brzuch i żebra. Z dolnej części brzucha wylały się jelita wypełnione treścią pokarmową i kałem. Przykryły nieco rozcięty żołądek. Emil zerknął na wątrobę. Płyn zielonkawo-czerwonego koloru zalał ją niemal całą, czyniąc prawie niewidoczną.

      Patolog wyszukał woreczek żółciowy. Wyciął go i odłożył. Kilkoma wprawnymi ruchami odciął żebra z mostkiem przy użyciu nożyc podobnych do sekatora. Pomagając sobie skalpelem, oddzielił całkowicie ten fragment ciała. Kończąc, odłożył na bok, niczym skorupę żółwia. Emil miał teraz przed oczyma trzewia tego człowieka jak na dłoni. Przyglądał się z zainteresowaniem, gdy lekarz wycinał serce.

      – Zapach, kolor i wygląd wnętrzności – mówił – wskazuje na zatrucie alkoholowe.

      – Jest pan pewien? – z głębi sali doszedł go głos prokuratora.

      – Tak. Jak i tego, że facet nie żyje. Jeszcze tylko chciałbym zobaczyć wnętrze żołądka, z ciekawości. Chcę wiedzieć, co jadł. Dla pewności otworzę też czaszkę.

      – Nie trzeba. Wierzymy panu – Lipski zaprotestował od razu.

      Ciekawe, jakim prawem wypowiadasz się w moim imieniu – Emil pomyślał z niechęcią.

      Patolog odłożył skalpel. Przeciął jelita w dwóch znanych tylko sobie miejscach i wyszarpał obiema rękami, niczym kilka pęt kiełbas w sklepie, przekładając do emaliowanej miednicy. Wskazał palcem na wątrobę. Była jasna, zbyt jasna jak na ten organ.

      – Cirrhosis hepatis.

      – Marskość? – zapytał Lipski.

      – Tak, plus zatrucie – rzekł, dodając po chwili. – I to ono zdecydowało.

      Szerokim cięciem otworzył żołądek. Z jasnoszarego worka rozlał się żółtawy, śmierdzący alkoholem płyn.

      – Z taką wątrobą i tak nie pociągnąłby długo – skomentował, pobierając próbkę. – O, widzę, że nasz trupek lubił tanie winka.

      Żart lekarza wydał się Emilowi nie na miejscu.

      – Skąd pan wie? – natychmiast zapytał.

      – Proszę spojrzeć – rzekł do Emila, wskazując żołądek. – Właściwie sam płyn.

      – Uhm – potwierdził, ale nic mu to nie dawało. Nie znał się na zawartości żołądków truposzy.

      – Wódy nigdy tyle nie ma – wyjaśnił. – Piwsko śmierdzi inaczej. Tutaj widzę, że to wino. Na pewno nie francuskie, czuć zresztą – dodał z nieco diabolicznym uśmiechem.

      – No to co? Po sprawie tak? – wtrącił się prokurator.

      Spojrzeli w jego kierunku. Był wyraźnie zadowolony.

      – Właściwie tak. Jeszcze tylko poczekamy na laborkę – patolog pokiwał głową.

      – Na co? – Lipski zapytał zdziwiony.

      Lekarz zerknął na prokuratora, wskazując skalpelem próbkę.

      – Na to.

      – Myśli pan, że to konieczne?

      – Zanim podpiszę, wolałbym wiedzieć, że przy okazji nie chlał płynu hamulcowego.

      – Eeee, i tak to nie ma znaczenia – prokurator machnął ręką. – Gość jest anonimowy, bez rodziny, bez nikogo. Nie ma sensu.

      Zdziwiony patolog spojrzał na Emila. Ten zaś nie dał po sobie poznać niczego i tylko wzruszył ramionami. Wolałby, aby próbka była zbadana, lecz bardziej zainteresował się czymś innym.

      – Powiedział pan – zwrócił się do zaskoczonego lekarza – że denat zmarł dobę temu?

      – Niekoniecznie, mógł leżeć dłużej, jeśli było na przykład chłodno.

      – A czemu go tak wygięło? To normalne?

      – Faktycznie dziwne. – Lekarz przyznał z zakłopotaniem, drapiąc się za uchem. – Z drugiej strony to typowy objaw przy epilepsji.

      – Znaczy się przy padaczce?

      – Tak. Jak ktoś chleje na umór i nic nie je, czasem występuje coś takiego jak pijacka padaczka. Wtedy właśnie tak wygina ciało.

      – Aha.

      Emilowi wszystko ułożyło się w głowie. Uspokoił się. Tymczasem w rozmowę wtrącił się prokurator.

      – No i co, panie komisarzu? – rzekł z zadowoleniem. – Od początku wiedziałem, że nie trzeba było mnie rano budzić. Proszę jeszcze zbadać tę próbkę, jeśli pan woli – zwrócił się do lekarza – i zamykamy.

      – Coś będzie trzeba powiedzieć dziennikarzom – Emil zmienił temat.

      – Poradzę sobie. No to co? Będę się zbierał, spieszę się – rzekł, stukając palcem w srebrny zegarek. – Zszyjcie go. Wpadnę tu z papierami przed siedemnastą.

      – Ale jutro.

      – Dobra, niech będzie! – zgodził się na lekarską odpowiedź. – Na razie. Dzięki.

      6.

      Inspektor Jan Bossakowski został psem w PRL-u. Dziś, jako komendant KWP, nie pamiętał albo pamiętać nie chciał o tym, że miał w życiu pewien ważny epizod. Debiutował w ZOMO. Większość o tym zapomniała, dlatego że zapomnieć było na czasie. Ot, taka moda na politycznego alzheimera. Choroba niemłoda i nieuleczalna. Zapadają na nią gnoje na całym świecie: komuniści, naziści, ubecy, najzwyklejsi zbrodniarze i lizusi jak on.

      Boss był w


Скачать книгу