Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies

Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies


Скачать книгу
była przeciwieństwem Veronique. Żywiołowa, wygadana, ciekawska, bystra i nieco wulgarna. Jak na ówczesne czasy oczywiście. Pewny jestem, że przy współczesnych Angielkach uchodziłaby za wzór kobiecych cnót…

      Cóż jeszcze mógłbym powiedzieć o swojej młodości…? Nigdy poważnie nie chorowałem. Wprawdzie nie omijały mnie przeziębienia, niestrawności czy inne przejściowe dolegliwości, lecz przez półtora wieku nie miałem nawet złamania. Nie doświadczyłem problemów zdrowotnych ani prawdziwego fizycznego bólu. Choć przeżyłem dwie wojny światowe, nikt bezpośrednio nie nastawał na moje życie, a i ja nie miałem potrzeby zabijać. Ominęło mnie wiele, choć wydawałoby się, że powinienem był przeżyć już chyba wszystko. Tymczasem nawet tak długie życie nie pozwala człowiekowi dotknąć żadnego absolutu. Nie jest mu dana ani ponadprzeciętna wiedza, doświadczenie, ani choćby intuicja. Każda jednostka, nawet najwybitniejsza i niezwykła, ma zatem jakiś obszar niewiedzy, jakiś kawał życiowego niedoświadczenia, swojego nieprzeżycia. Czy chce czy nie, każdy ma swoją terra incognita.

      Z drugiej zaś strony, czy warto wszystko poznać, wszystkiego doświadczyć? Któż to zniesie? I po co?

      Rozdział 6

      O świcie na parkingu przed kamienicą, w której Marta Fliegel i Jakub Fitowski wciąż spali twardo po spędzonej na rozmowie nocy, zatrzymało się czarne audi A8. Samochód miał niemieckie tablice, przyciemniane szyby i młodego kierowcę w brązowej, skórzanej kurtce.

      Szofer odczekał cierpliwie kwadrans. Potem wysiadł, zapalił papierosa i wykonał dwa telefony, kręcąc się przy samochodzie. W tym czasie odezwała się też komórka Marty, wyrywając ją ze snu i objęć Jakuba Fitowskiego. Pani hematolog uspokoiła się jednak natychmiast, gdy spostrzegła, że mężczyzna ma na sobie garnitur, a ona nadal okutana jest w podomkę. Jego ręka, bezwiednie i bez złych intencji, obejmowała ją w talii, zaś Jakub spał snem sprawiedliwego, z nosem w fałdach jej szlafroka.

      – Zaspaliśmy! – zawołała, zerwała się z sofy i boso podbiegła do okna. – Tak, dziadku, auto czeka, a my już się zbieramy – powiedziała do telefonu po niemiecku.

      Jeszcze przez chwilę gawędziła w języku, który Jakub nieźle rozumiał, choć nie uważał, że potrafi się nim swobodnie posługiwać, i nie lubił jego twardego brzmienia. Marta spacerowała po salonie, odruchowo zaciągając niesforne poły szlafroka, odsłaniające raz po raz a to jej uda, a to piersi.

      Mężczyzna patrzył na nią zamglonym wzrokiem. Przez moment wydawało mu się, że to jego niemiecka kochanka, z którą spędził kilka upojnych nocy w Berlinie w tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym albo piątym, ale szybko otrząsnął się z tego wrażenia, powracając myślami do Poznania i pechowego roku dwa tysiące trzynastego. Wstał z kanapy i również wyjrzał za okno. Niemiecka limuzyna nie uszła jego uwagi.

      – Dziadek przysłał po nas wóz z szoferem – Marta potwierdziła tylko to, co widział, wyrastając za jego plecami. Otworzyła drzwi balkonowe, wychynęła na wąski taras i pomachała do mężczyzny w skórze.

      – Fünf minuten! –  krzyknęła nie swoim, zachrypniętym głosem, gdy napotkała jego wzrok, pokazując przy tym pięć palców. Jednak od razu przyszło jej na myśl, że nie powinna zwracać na siebie uwagi, więc tylko gestem dała mu do zrozumienia, że potrzebuje trochę czasu. – Idę się ubrać – rzuciła do Jakuba i zniknęła za drzwiami łazienki.

      Dziesięć minut później siedzieli na skórzanej kanapie nowego modelu audi, mknącego ulicami miasta w stronę autostrady A2.

      – Ciekawe, co tutaj dziadunio przechowuje? – zainteresowała się kobieta, otwierając barek sprytnie ukryty w podłokietniku. – Mamy tu malutką whisky, dwa kieliszki, buteleczkę rieslinga i szampana… – wyliczyła, lecz zaraz usprawiedliwiła się: – Szukam tylko wody. – I rzeczywiście, poczęstowała się szklanką wody z lodem znalezionym w mikroskopijnej lodóweczce. – Napije się pan… to znaczy, napijesz się czegoś?

      – Skoro nie ma kawy, woda o tej porze dnia wystarczy.

      Pędzili autostradą ku zachodniej granicy, nie rozmawiając wiele ani ze sobą, ani z kierowcą, który również nie palił się do nawiązania z nimi kontaktu. Nie wyglądał nawet zbyt sympatycznie. Ledwie spostrzegli jak minęli granicę i auto skierowało się na południe, jadąc dobrze znaną Marcie trasą w kierunku Monachium.

      – Poprzedni szofer dziadka Wilhelma był dużo milszy – szepnęła do ucha Jakubowi. – I był Polakiem.

      Przez długą chwilę jakby zamyślenia, gapiła się na nudny krajobraz za szybą.

      – Od kiedy pracuje pan u dziadka? – spytała wreszcie.

      – Od miesiąca – odparł kierowca, nie odrywając oczu od jezdni. Miał przylizaną fryzurę i mocno zarysowaną szczękę, która to nadawała jego twarzy niezbyt sympatyczny wygląd.

      – A co się stało z poprzednim szoferem… Jak on miał na imię…?

      – Nie znałem chłopaka.

      – Ale co z nim?

      – Niech pani zapyta dziadka.

      – Coś ty taka podejrzliwa? – wtrącił się Fitowski.

      – Samochód znam, ale szofer jakoś mi tu nie pasuje… Nie wiem, może to kobieca intuicja, a może po prostu jestem przewrażliwiona – szeptała, chociaż mówili po polsku, więc niemiecki kierowca prawdopodobnie i tak nic by nie zrozumiał. – Czy dziadek ostatnio używał tego starego, srebrnego mercedesa? O ile wiem, nie przepada za audi…

      – Tak, woli mercedesa – odparł zdawkowo chłopak.

      – Nie jest rozmowny, prawda? – rzekł Fitowski, obracając w dłoniach butelkę szampana i odczytując informacje z kontr etykiety.

      – Nie jest – przyznała. – Na dodatek dziadek nie posiada żadnego mercedesa – dodała, zniżając głos. – Nie cierpi tych aut. Uważa, że są symbolem luksusu dla nowobogackich.

      – Myślisz, że są aż tak głupi?

      – Kto?… Ach, oni… Pośpiech gubi wszystkich – podsumowała. – Ciekawe jak zareaguje, gdy będę chciała zadzwonić do dziadka?

      – Lepiej nie próbuj, jeśli nie chcesz, żeby nasza podróż tutaj się zakończyła… Kimkolwiek są ludzie, którzy zorganizowali nam tę wycieczkę, mnie na pewno potrzebują żywego. Ale ciebie nie koniecznie.

      Te słowa zmroziły Martę. Zamilkła i sztywna, bez słowa wpatrywała się w drogę. Jechali spięci i przerażeni przez wiele kilometrów. Rozmowa nie kleiła się. Nawet krajobraz za szybą nie skłaniał do kontemplacji jego piękna. Fitowski znalazł niemiecki magazyn motoryzacyjny sprzed dwóch miesięcy, zaczął przerzucać strony, ale nie był w stanie zagłębić się w jego  lekturze. Marta bawiła się swoim nowoczesnym smartfonem. Gdyby dziadek używał komórki, mogłaby wysłać mu sms-a, lecz starszy pan niechętnie korzystał z nowoczesnych urządzeń. Mogłaby też powiadomić choćby stryja Alberta. Ale czy ktokolwiek jest w stanie im pomóc…? W gruncie rzeczy obawiała się, że w ten sposób tylko pogorszy ich położenie, które wciąż było niejasne, więc panna Fliegel, choć porządnie wystraszona, postanowiła wstrzymać się na razie z jakimikolwiek „ratunkowymi” działaniami.

      – Może skosztujmy szampana? – zaproponował Jakub, siląc się na pogodny ton. – Żeby nie trafił w ręce wroga… – dodał z ironią. Zdawał się nie przejmować zbytnio całą tą sytuacją, choć nie tryskał humorem.

      Nabożnie rozlał trunek do kieliszków, jakby świętowali jakąś podniosłą chwilę, uniósł swój w geście toastu, lecz nie wypowiedział żadnych życzeń, tylko trącił krawędź kieliszka Marty. Wypili odrobinę.

      Dzień był piękny, niebo bez jednej chmurki, a temperatura


Скачать книгу