Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies

Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies


Скачать книгу
zadbali o usunięcie wszelkich śladów, które mogłyby doprowadzić do nich policję. Zostawili tylko martwego szofera. Prawdopodobnie nie stanowił ogniwa łączącego porwanie z tymi, którzy je zlecili… Fitowski spróbował otworzyć bagażnik, ale zamek kufra stawiał opór. Szarpnął za klapę raz i drugi, aż wreszcie odskoczyła. Sięgnął po czerwoną walizkę, wyciągnął z niej uchwyt i z jednostajnym terkotem plastikowych kółek powlókł ją za sobą asfaltem, omijając walające się wszędzie odłamki szarej skały.

      Pospiesznie ruszyli poboczem w stronę przeciwną do tej, w którą pojechała furgonetka, a gdy po kilku minutach usłyszeli syrenę, zeszli z szosy, oddalili się od niej i powędrowali polną drogą ku pagórkom porośniętym młodą winoroślą. Zmęczeni, usiedli na kamiennym murku otaczającym winnicę. Z daleka dostrzegli na łuku szosy przejeżdżający ambulans, za którym pędził policyjny radiowóz. Marta sięgnęła do torebki.

      – Kurczę, nie ma komórki! – wykrzyknęła zaskoczona.

      – Pewnie wypadła w czasie wypadku.

      – Nie zauważyłeś jej w samochodzie?

      – Nie.

      – No to mamy problem…

      – Przedzwonisz skądś, gdy dotrzemy do miejscowości – podpowiedział. – Nie jesteśmy przecież na bezludziu.

      Jakby na potwierdzenie jego słów, na polnej drodze pojawił się skuter, dziwnie hałaśliwy w ciszy tej okolicy pagórków, na które pięły się szeregi winorośli. Było późne popołudnie. Długi cień człowieka i maszyny poprzedzał ich nieustannie. Za skuterkiem unosiła się różowa smużka pyłu, a na wietrze powiewała błękitna wstążka wpleciona w wystające spod kasku włosy.

      Jakub poderwał się z kamiennego ogrodzenia i zaszedł drogę jadącej kobiecie, stając w rozkroku nad koleinami. Zahamowała gwałtownie, tuż przed jego stopami. Spostrzegł lęk w jej oczach. Z rozbitą głową i śladami krwi na ubraniu nie budził zaufania.

      – Mieliśmy wypadek – wyjaśnił szybko. – Jak daleko stąd do najbliższej miejscowości?

      Kobieta uniosła szybkę swojego kosmicznego hełmu. Miała nie więcej niż dwadzieścia lat.

      – Może wezwać pomoc? – spytała przejęta.

      – Nie trzeba – włączyła się Marta. Zrobiła dwa kroki ku nim. – Musimy tylko dostać się do jakiegoś miasteczka.

      – To trzeba zawrócić na szosę i pójść około trzech kilometrów w prawo.

      – A w przeciwnym kierunku?

      Dziewczyna miała duże, błękitne oczy i konsternację wypisaną na twarzy.

      – W drugą stronę…? -zastanowiła się. – Najbliżej będzie Nuesdorf. Około dwudziestu kilometrów… Chcecie tam iść?

      – Nie. Neusdorf raczej odpada. To za daleko.

      – Mogę wam w czymś jeszcze pomóc?

      Jakub pokręcił przecząco głową.

      – Może jesteście głodni? Akurat wiozę kanapki ludziom pracującym w polu… – wskazała głową wiklinowy koszyk przytroczony do bagażnika jej skutera.

      – Napiłabym się czegoś – powiedziała Marta.

      – Proszę – dziewczyna podała jej plastikową butelkę wody, a potem wygrzebała z koszyka dwie duże razowe bułki, z których obficie wystawały plastry szynki i liść sałaty.

      – Dziękuję. Teraz na pewno sobie poradzimy – uśmiechnęła się do nastolatki, a ta opuściła przyciemnioną szybkę, za którą skryła swoje chłodne, błękitne oczy, odpaliła skuter, gwałtownie ruszyła i skręciła w dróżkę pośród pól. Przez chwilę obserwowali jej hałaśliwy motorek i smużkę kurzu na drodze. Ponownie usiedli na ciepłym od majowego słońca ogrodzeniu z piaskowca, odwinęli z folii kanapki i jedli je w milczeniu, popijając wodą z podawanej sobie z ręki do ręki butelki.

      – Jesteś żonaty? – spytała nagle Marta.

      – Nie. Ale miałem kiedyś żonę… Nie jedną.

      – Którą najlepiej wspominasz?

      – Nie chcę, żeby zabrzmiało to sentymentalnie, ale wielkie uczucie zdarza się raz na sto lat. Wiem to z doświadczenia.

      – Czyli wśród tych kilku, była jakaś jedna jedyna?…

      – Wszystkie „swoje panie” wspominam dobrze. Może najmilej tę, w której się po raz pierwszy zakochałem. Ale jeśli miałbym wskazać kobietę mojego życia, to chyba była nią Anna. Chociaż nigdy nie została moją żoną…

      – Opowiedz więc o niej – zachęciła, mrużąc oczy w ostrym, wiosennym słońcu.

      – Poznałem ją w czasie mojej pierwszej wizyty w Warszawie. Był to rok 1926 albo 27, nie pamiętam dokładnie. Zdaje się, że zajechałem tam jak zwykle, w interesach, prosto z Berlina, gdzie szukałem nowych rynków zbytu dla szkockich tweedów, którymi wtedy handlowałem. Była pogodna jesień, choć chłodna, jak to na Wschodzie…

      – A więc to była Polka? – przerwała mu.

      – Tak. Mam słabość do Słowianek – uśmiechnął się, a w jego ciemnych oczach pojawiły się iskierki. – Jak mówiłem, nie była moją żoną, choć właśnie tak o niej czasem myślę. Była raczej towarzyszką, przyjaciółką, kimś, przy kim czułem się dobrze, z kim mógłbym przeżyć choćby i dwieście lat… Nie znałem jeszcze waszego języka, ale sporo ludzi, zwłaszcza inteligencji, tak jak Anna doskonale mówiło po francusku. Anna nie była bardzo młodą osobą. Liczyła sobie ze dwadzieścia pięć wiosen i miała za sobą nieudany związek z jakimś oficerem. Choć samotnej kobiecie nie było wtedy lekko, niechętnie myślała o kolejnym zamążpójściu. Może dlatego przez kilka lat nasze relacje były wyłącznie przyjacielskie…

      – Jak się poznaliście? – wtrąciła znowu Marta.

      – Na wyścigach konnych, na Polu Mokotowskim. Kibicowaliśmy temu samemu gniademu ogierowi, stojąc ramię w ramię, i przez lornetki obserwując galopujące wierzchowce.

      – Wygraliście?

      – Niestety, nie. Ale po wyścigach zaprosiłem ją na kawę, ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę, i przypadliśmy sobie do gustu. Była umiarkowaną emancypantką. Kobietą nowoczesną i odważną, lecz w gruncie rzeczy potrzebowała silnego, męskiego ramienia. Nazywałem ją żartobliwie „moją sufrażystką”… Ta pierwsza moja wizyta w stolicy Polski trwała jakieś dwa tygodnie. Anna przez ten czas była mi przewodniczką i towarzyszką. Nie miała męża ani dzieci, więc poświęcała mi cały swój wolny czas. Przez nią i dzięki niej często wracałem do Warszawy. Do wybuchu wojny zatrzymywałem się tam kilkakrotnie, raz na krócej, innym razem na dłużej. Z czasem nasza przyjaźń przerodziła się w miłość. Trochę dziwną, bo choć obydwoje byliśmy pewni, co czujemy do siebie nawzajem, to żadne z nas nie miało odwagi pierwsze tego wypowiedzieć. Może baliśmy się, że te słowa zniszczą naszą tak wspaniałą przyjaźń albo nie potrafiliśmy pokonać tego iluzorycznego progu, który dzieli jedno z tych uczuć od drugiego…? Kiedy byłem w Londynie lub Paryżu, pisywaliśmy do siebie długie listy. Nigdy nie brakowało nam tematów do korespondencji ni rozmów. Ja uczyłem się polskiego, ona szlifowała francuski. Nie miałem wtedy nikogo i jakoś niezręcznie nawet było mi myśleć, że mógłbym mieć inną kobietę. Po raz ostatni wyjechałem z Warszawy dwa lata przed wybuchem wojny. Wojenne nastroje czuć już wtedy było w całej Europie. Mówiłem nieźle po polsku i coraz częściej rozmawialiśmy w tym języku. Chciałem nawet z nią zamieszkać. Nie sądziłem, że Hitler posunie się w swoich planach tak daleko, więc poważnie rozważałem dłuższy pobyt nad Wisłą. Jednak sprawy rodzinne wezwały mnie do Francji. W 1937 zmarł mój ojciec i choć pewnych uczynków


Скачать книгу