Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies

Przekleństwo nieśmiertelności - Marek Dobies


Скачать книгу
To auto było ich pułapką.

      Z ogromną prędkością śmignęli obok stacji, co kobieta skwitowała jedynie otwarciem ust. Nie wydostało się z nich jednak żadne słowo. Chwilę trwała nieporuszona, wyprostowana na swoim siedzeniu, z wyrazem totalnego osłupienia na twarzy, jak gdyby nie spodziewała się tak ostentacyjnej i wrogiej zarazem reakcji szofera na swoją prośbę. Potem z jej płuc wydobyło się długie westchnienie, a gdy Jakub spojrzał w jej oczy, ujrzał w nich autentyczny strach. I dopiero wtedy zyskał stuprocentową pewność, że hematolog nie jest autorką tego planu. Przynajmniej nie tej jego części…

      Na pierwszym zjeździe audi opuściło autostradę, żeby dalej pojechać szosą, wzdłuż której świeżą zielenią cieszyły oczy pszeniczne pola. Jednak ten widok nikomu w pędzącym samochodzie nie sprawił radości.

      – Dokąd jedziemy? – spytała Marta, opróżniając kieliszek szampana, który Jakub zaraz ponownie jej napełnił.

      Mężczyzna za kierownicą milczał jak kamień, skupiony i nieprzystępny.

      Teren stał się pagórkowaty, a wzniesienia w dali przesłaniała szara mgiełka. Wspinali się na pochyłość, by za moment popędzić stromo w dół, a potem znów, bez wysiłku, podjechać pod kolejną stromiznę. Wkrótce droga zapadła się w cienisty jar. Kiedy wydostali się na odcinek słonecznej równiny, na rozdrożu ujrzeli granatową furgonetkę z otwartymi na oścież drzwiami i dwóch mężczyzn opartych o jej karoserię, z papierosami w dłoniach.

      Szofer zwolnił, upewniając tym pasażerów limuzyny, że tutaj czeka ich przesiadka. Marta Fliegel najwyraźniej nie miała ochoty na opuszczenie samochodu swojego dziadka. Rzuciła się na chłopaka za kierownicą, drapiąc go po twarzy, targając za ubranie i włosy. Zdawało się, że za wszelką cenę usiłuje doprowadzić ich do nieuchronnej kraksy albo w ten niefortunny sposób nakłonić kierowcę do zatrzymania pojazdu. Jednak jej słowa temu przeczyły.

      – Jedź dalej! – wrzeszczała zdyszanym głosem po niemiecku. – Jedź dalej!

      Auto zatańczyło na jezdni. Szofer zdjął jedną rękę z kierownicy, wykonał półobrót tułowiem, odrywając na moment wzrok od drogi, i zdzielił kobietę łokciem w mostek. Silny cios pozbawił ją tchu i wepchnął z powrotem na miejsce na tylnej kanapie. Kierowca opanował pojazd i zaczął hamować, zamierzając zatrzymać audi przy stojącej na poboczu furgonetce, gdy tym razem napadł na niego Fitowski, uniemożliwiając mu ten manewr. Walcząc z mężczyzną za kierownicą, Jakub ugrzązł pomiędzy siedzeniami, jednak uzyskał tyle, że ze sporą prędkością minęli oczekujących ich mężczyzn i pędzili dalej, poruszając się zygzakiem po wąskiej szosie. Samochód jeszcze przyspieszył, gdy zaczął zjeżdżać z kolejnej pochyłości. Wjechali w malowniczy jar. Nad drogą piętrzyła się skarpa porośnięta trawą i rzadkimi świerkami. Wznosiła się wyżej i wyżej, aż w dali stawała się pagórkiem, a w końcu szczytem górującym nad okolicą.

      Na asfalcie walały się odłamki skał.

      Szoferowi udało się sięgnąć pod marynarkę i z kabury na piersi wydobyć pistolet. Dla zbuntowanych pasażerów szarpanina z nim mogła zaraz zakończyć się tragicznie. Jednak ich uwagę przykuł dziwny odgłos nad ich głowami, jakby grube krople deszczu zabębniły o dach samochodu. Po krótkiej pauzie stukot i towarzyszący mu chrobot nasiliły się. Pasażerowie odruchowo skulili się. Zorientowali się, że to ze skarpy stoczyło się kilka sporej wielkości głazów, a wraz z nimi grad drobniejszych kamieni, które przetoczyły się po ich samochodzie i usiały szosę odłamkami. Słyszeli jak skały z tępym odgłosem giętej blachy tłuką w karoserię. Kilka trafiło w bok ich wozu i maskę. Szofer stracił panowanie nad kierownicą. Wykonał jakiś paniczny skręt, pojazd stoczył się do płytkiego rowu, ale od razu wystrzelił z niego jak z procy. Ów zryw okazał się krótki, bo samochód z chrzęstem tłuczonego szkła i gniecionej blachy wyrżnął w granitowe zbocze jaru.

      Silnik zgasł i nastała cisza. A potem drzwi od strony pasażera otworzyły się i z rozbitego audi wytoczył się Fitowski. Miał ranę na czole, z której krew ciekła mu wprost do prawego oka, utrudniając widzenie. Otarł je rękawem marynarki, rozcierając kleistą maź po policzku. Lekko zamroczony, nie mógł zrozumieć, jak znalazł się na fotelu obok kierowcy, skoro siedział razem z Martą. Zaczynał odczuwać ból w każdej części ciała, ale gdy wyprostował się i odetchnął chłodnym, górskim powietrzem, pewny był, że nie potrzebuje pomocy medycznej. Otworzył drzwi z tyłu auta. Kobieta leżała bez oznak życia, rozciągnięta na beżowej, skórzanej kanapie. Pod jej zwisającą z siedzenia stopę wtoczyła się butelka szampana, a resztka wina zebrała się w kałużę na dywaniku. Obok jej bladej, nieruchomej dłoni spoczywał kieliszek i wyglądało to tak, jakby Marta spała, upojona nadmiarem alkoholu. Nieporadnie wyciągnął ją z samochodu, najpierw wlokąc za stopy w brązowych butach na płaskim obcasie, a następnie obejmując wpół. Ocknęła się, gdy ułożył ją na trawie. Hematolog błyskawicznie doszła do siebie i wykazała się niezwykłą jak na swój stan przytomnością umysłu.

      – Musimy uciekać! – rzuciła, zrywając się z darni.

      Kucnęła, narzekając na zawrót głowy, ale niemal natychmiast znów wstała, wspierając się na ramieniu Fitowskiego. Pociągnęła go do miejsca, gdzie skarpa obniżała się i można było bez większego wysiłku wdrapać się na jej grzbiet, a potem zniknąć w porastającym stok lesie. Ledwie wygramolili się z jaru, przy wraku audi zatrzymała się granatowa furgonetka, którą minęli parę minut wcześniej.

      Leżąc płasko na trawie, słyszeli trzaśnięcie drzwiami i podekscytowane głosy mężczyzn, choć nie mogli rozróżnić słów. Czuli oszołomienie, a ich oddechy jakby prześcigały się w chwytaniu powietrza. Odczołgali się kilka metrów dalej od krawędzi wzniesienia, wstali i pochyleni ruszyli w stronę pobliskiego lasu. Wreszcie skryły ich gałęzie. Przystanęli. Po raz pierwszy obejrzeli się za siebie. Nikt ich nie ścigał. Uspokojeni weszli w gęstwinę, zataczając się i potykając, smagani przez gałęzie młodych świerków, oblepiani wilgotną pajęczyną. Z młodnika wkroczyli do pięknego, starego lasu. Szli trzymając się za ręce, zgrzani ucieczką, nieświadomi, że ich płuca wypełnia rześkie górskie powietrze i kojący zapach igliwia. Teraz to Jakub ciągnął ją za sobą, aż do pochyłości, z której omal nie stoczyli się w parów, na dnie którego mruczał potok. Zatrzymali się, przywierając do pni wysokich sosen. Potem, ślizgając się i zjeżdżając ze stromizny zbocza, opuścili się do strumienia o lodowatej, szmaragdowej wodzie. Jakub przemył twarz, osuszył ją rękawem. Krew przestała sączyć się z rany, a ból mięśni i poobijanych kości powoli przygasał.

      Obawiając się pogoni, ukryli się w płytkiej, ledwie mieszczącej ich dwoje jamie wyżłobionej siłami natury między korzeniami rozłożystego buka. Przywarli do siebie spoceni, z przyspieszonymi wciąż oddechami, które, zdawało się, łatwo zdradzą ich kryjówkę. Prócz swoich oddechów, szumu strumienia i śpiewu ptaków usłyszeli jeszcze dudniące echem głosy, a potem, gdzieś całkiem blisko, suchy trzask łamanych gałęzi. Za chwilę jednak głosy ucichły, jakby szukający ich ludzie w obliczu nieznanego im, gęstego lasu szybko zrezygnowali z pościgu i zawrócili.

      – I co teraz? – spytała Marta, przysiadając na przewalonym ponad potokiem omszałym pniu sosny. Poprawiła włosy, obciągnęła spódnicę, zapięła guzik bluzki.

      – Wracamy na szosę. Musimy dotrzeć do jakiejś miejscowości. Trzeba powiadomić twojego dziadka o tym, co się stało i gdzie jesteśmy.

      Ślizgając się na wilgotnej ściółce, wdrapali się na szczyt parowu i ruszyli ku świerkowemu młodnikowi. Przebili się przez pas drzew na skraj zagajnika, a stamtąd już widać było asfalt drogi połyskującej w oddali, gdy wychodziła z wąwozu na równinę. Z krawędzi urwiska ujrzeli rozbite audi. Nadal tkwiło z maską w skarpie. Ślady na poboczu wskazywały, że furgonetka ostro zawróciła.

      – Musimy stąd zniknąć, nim zjawi się policja – powiedziała Marta, kiedy znaleźli się


Скачать книгу