Góra Bogów Śmierci. Aleksander Sowa
dowiem.
– Niech pan jedzie do Kamienicy. Kto wie? Może stary Leszczyński coś panu powie? Jak przyszedłem tutaj, on już pracował od stu lat – uśmiecha się – więc powinien coś pamiętać. W sześćdziesiątym ósmym był już w milicji, bo opowiadał, co się tu wtedy działo.
– A gdzie go znajdę?
– Problemu nie będzie: mieszka obok kościoła. Każdy go zna. Zapyta pan, to panu powiedzą.
– Wobec tego raz jeszcze dziękuję.
– Przy okazji możecie obejrzeć pogorzelisko.
– Pogorzelisko?
– W Kamienicy – Modrak uważnie obserwuje Jakuba. – Tamtej nocy, kiedy pan przyjechał, spłonęła stodoła obok kościoła.
– A tak. Pytał mnie pan o to.
– Właśnie. Doniesiono mi, że przyjechał pan od strony Kamienicy. A jechał pan podobno z Krakowa?
– Przegapiłem znak w śnieżycy. O mało nie potrąciłem jakiejś staruszki. To ona mnie pokierowała, zawróciłem i trafiłem tutaj.
– Aha.
– Pan podejrzewa, że mam coś wspólnego z pożarem?
– Nie, nie, skąd ta myśl, panie Jakubie? Absolutnie. Ale wie pan – uśmiecha się spod wąsa, lecz w jego oczach nie ma uśmiechu – miałem nadzieję, że coś pan zauważył.
Wychodzących odprowadza chłodne, wnikliwe spojrzenie. Po chwili Henryk podchodzi do okna. Zapala kolejnego papierosa i przygląda się parze przez koronkowe firanki. Jego twarz jest skupiona, uważna, a oczy – szeroko otwarte.
– Wiesz, Hela, on mi się nie podoba.
– Co masz na myśli?
– Jeszcze nie wiem. Ale się dowiem.
15
Heinz Watz do ostatniej minuty się nie odzywa. Po kieliszku koniaku jego twarz, okaleczona rozległą blizną, przybiera bardziej okrutny wygląd niż esesmańska morda Kammlera. Dopiero gdy spotkanie dobiega końca, a zebrani wolno opuszczają salonik w atmosferze cichych rozmów, jego wzrok spotyka umęczone oczy Wernhera von Brauna.
– Ileż to upłynęło miesięcy?
– Jedenaście – odpowiada Watz. – A ty, jak widzę, nadal niezbyt dobrze znosisz latanie? –przerażającą twarz niespodziewanie rozjaśnia przepiękny uśmiech.
– Hm… Tobie chyba również niezbyt dobrze służy lotnictwo? – von Braun wskazuje ślady po oparzeniach na policzku. – Nieprawdaż?
– Lotnictwo to nie to samo co latanie.
– Latanie to nie to samo co życie.
– Ale czym by ono było bez latania? – śmieje się Watz.
– Dobrze cię widzieć – von Braun mówi, podając prawą dłoń. – Nawet w takim stanie.
Watz miał wypadek niespełna rok wcześniej, był to skutek największej pasji jego życia. Od kiedy skończył dwanaście lat, opętało go marzenie. Już wtedy, w trzydziestym trzecim zdecydował, co chce robić. Jako syn arystokraty, miał dostęp do wszystkiego. Mógł uprawiać rozwijające się wówczas sporty motorowe, polować, jeździć konno albo na nartach. Pozostał jednak na zawsze wierny lataniu.
– No cóż – odpowiada pilot – jak się jest oblatywaczem, wypadki są wliczone w ryzyko zawodowe.
– Wciąż nie wstąpiłeś do partii?
W trzydziestym siódmym roku szesnastoletni Heinz, znudzony już modelarstwem, zapisał się na kurs pilotażu w Grunau. Okazał się najzdolniejszym uczestnikiem szkolenia. Dwa lata później zdobył licencję pilota samolotowego, co dało mu przepustkę do prawdziwego latania. Dzięki talentowi i pracowitości bardzo szybko zaczął odnosić sukcesy sportowe, ale wojna wszystko zmieniła.
– Niemcy potrzebują mnie bardziej niż partia – mówi Watz.
– Czyżby? Przecież partia to Niemcy.
Watz uśmiecha się gorzko. Dziś, już w prawie piątym roku wojny, zastanawia się, w jakim kierunku podąża jego kraj. Zastanawia się z niepokojem, bo to, co się stało, dało mu czas do myślenia.
– Niemcy – zaczyna ostrożnie – potrzebują mnie bardziej jako pilota, tak jak ciebie jako naukowca. Wymyśl broń, która da nam zwycięstwo, a ja sprawdzę, czy nadaje się do użycia.
– Co się stało?
– Wiesz, że pracowałem nad myśliwcem rakietowym Messerschmitta?
– Słyszałem to i owo.
– Słyszałeś, że przekroczyłem prędkość tysiąca kilometrów? – pyta Watz, a w jego niebieskim spojrzeniu pojawia się błysk.
– Słyszałem, że się zabiłeś.
– Prawie – przyznaje Watz skwapliwie. – To cud, że żyję.
– Co się stało?
– Skapotowałem, startując. Popełniłem błąd.
– Popełniłeś błąd? – obrusza się naukowiec. – Ty? Pilot, któremu Niemcy zawdzięczają więcej niż komukolwiek innemu? Nie żartuj.
Watz wie, że to słowa prawdziwego przyjaciela. Na chwilę zawiesza wzrok na żyrandolu z jeleniego poroża i smutno kiwa głową.
– Niemcy czy Luftwaffe?
– Potęga Luftwaffe jest siłą Niemiec – cicho kwituje naukowiec.
Von Braun wyczuwa w głosie pilota ironię. W istocie jednak ma on wiele racji. W trzydziestym ósmym roku Watz wraz z szybownikami o wiele starszymi wiekiem i nalotem przeleciał nad Alpami, a tym samym przekroczył magiczną granicę czterech kilometrów przewyższenia. W następnym roku uczestniczył w wyprawie do Ameryki Południowej i zapisał na swoim koncie kolejne szybownicze rekordy, a po powrocie ku niezadowoleniu ojca został pilotem doświadczalnym Niemieckiego Instytutu Lotniczego. W następnych latach miał okazję pilotować każdy typ statku powietrznego, który potrafił się utrzymać w niemieckim powietrzu.
– Niestety, nikt – podkreśla drugie słowo – nie jest nieomylny.
– Nikt poza Führerem.
Nabierając w usta alkoholu, spoglądają sobie w oczy. Żaden nie musi nic mówić. Szczególnie że za jedno zdanie za dużo można umrzeć. Nawet jeśli rozmawia się z przyjaciółmi.
– Właśnie – mruczy pilot. – Ale to już co innego, prawda?
– Jesteś już zdrów?
– Jeśli pytasz, czy mogę latać, to mogę. A masz dla mnie propozycję?
Wernher von Braun się uśmiecha. W owym czasie, kiedy widmo przegranej wojny zaczyna się z wolna wyłaniać z „postępów” Wehrmachtu, który – jak głosi Goebbels – „przyjmuje z góry upatrzone pozycje, by przygotować się do miażdżącego kontrataku”, można znaleźć coraz mniej takich ludzi jak Watz. Ludzi, którzy wierzą w zwycięstwo Niemiec, choć nie interesuje ich partia.
– A masz ochotę jej wysłuchać?
– Zrobię wszystko – mówi pilot – jeśli to zbliży nas choćby o krok do zwycięstwa.
– Wobec tego zapraszam. Świeże powietrze dobrze nam zrobi.
Kilka minut później Watz pozna szczegóły najbardziej tajnego projektu Trzeciej Rzeszy, jaki kiedykolwiek powstał.
16
Noc. Ciepła, sierpniowa. Wiesław czuje w powietrzu nutę zbliżających się chłodów. Siedzi na trawie, na wzgórzu za domem i wdycha zapach gasnącego lata. Lekki wiatr przyjemnie owiewa mu twarz.