Góra Bogów Śmierci. Aleksander Sowa

Góra Bogów Śmierci - Aleksander Sowa


Скачать книгу
bratanków – to jeszcze szarówka będzie.

      – No właśnie – podłapuje dorosły. – Racja.

      – Wujek, a na drugą stronę da się w pół godziny przejechać? – znów pyta młodszy.

      – W pół to nie, przyczepy są pełne. Ale w niecałą godzinkę tak.

      – To byśmy nawet na pierwszą połowę zdążyli! – odpowiadają chłopcy w duecie.

      Mietek waha się po raz ostatni. Poprawiwszy czapkę, zwiększa obroty. Wybiera krótszą drogę. Teraz dwadzieścia minut pod górę, a potem przejadą po płaskim zboczu na drugą stronę, gdzie jest ta poniemiecka droga. Za pół godziny powinno tam być jeszcze prawie jasno.

      – Tylko ojcu nie mówicie, bo dopiero będzie! Ale by mi wasza mama łeb suszyła!

      Bratankowie milczą, rozgrzani obietnicą rychłego powrotu do ciepła, jedzenia i meczu w świeżo kupionym telewizorze. Mietek dodaje gazu. Słońce już schowało się za lasem. W świetle reflektorów widzą przelatującego nisko dużego ptaka. „To pewnie puchacz” – myśli traktorzysta, skupiając uwagę na kamienistej drodze.

      – Choroba, trza się pilnować – mówi. – Synki! Patrzeć, bo coraz gorzej widać. A oczy macie młode.

      – Ja dobrze widzę – uspokaja starszy.

      Mieczysław się uśmiecha. Odpycha myśl, że za chwilę znajdą się tuż pod tym szczytem. Przekonuje sam siebie, że ciągnik nie sprawia problemu, ładunek jest zabezpieczony, a starzy ludzie po prostu lubią opowiadać niestworzone historie. „Aby do rozstaju przy Trzech Bukach – dodaje sobie animuszu. – Dalej już z górki”. Dosłownie i w przenośni, bo tam będą najbliżej tego miejsca.

      Sekundę później mężczyzna przyhamowuje, a koło w drugiej przyczepie blokuje się na moment. Mietek zerka w lusterko. Widzi tylko ciemność, bo nie podłączył przecież świateł przyczepy. Nagle coś szarpie kierownicą. Wciska hamulec. Ciągnik się zatrzymuje i, pociągnięty przez przyczepy, zsuwa z drogi. Kabina uderza w drzewo, a wysypujące się pnie ją miażdżą. Obroty silnika spadają, lecz on terkocze dalej.

      10

      Starszy szeregowy Wojsk Ochrony Pogranicza Tomasz Krawiecki pochodzi z Opatowa. Jest niespełna dwudziestoletnim żołnierzem służby zasadniczej. Po zawodówce, nim dostał bilet do wojska, przepracował rok w ostrowieckiej hucie. Tęskni za domem i za dziewczyną.

      Patrolując pas graniczny kwadrans po wypadku, zauważa odciski opon na zmarzniętej ziemi.

      – Gościce, tu pieszy jeden – woła przez radiotelefon. – Gościce, tu pieszy jeden. Gościce, zgłoś do pieszego – powtarza, ale nasobne radio milczy. – Udaję się na terytorium Czechosłowacji – kontynuuje z nadzieją, że ktoś go jednak słyszy. – Jestem w sektorze cztery przez trzy.

      Chwilę potem żałuje decyzji: między drzewami jest ciemniej niż na odkrytym pasie granicznym, Krawieckiemu szkoda marnować baterie na oświetlanie drogi latarką.

      – Szlag by to trafił – klnie pod nosem.

      W tej samej chwili zdaje mu się, że coś słyszy. Przystaje. Noc niesie odgłos silnika. Rusza, mając przez oczyma dziewczynę, która czeka na każdy jego urlop i każdą przepustkę.

      Kilka minut później żołnierz znajduje się na miejscu wypadku. Dostrzega roztrzaskany traktor i rozbite przyczepy.

      – Jest tam kto? Halo! Halo!

      Widzi pogiętą kabinę, więc nie wierzy, że traktorzysta mógł przeżyć. „Chyba że wypadł albo wyskoczył” – myśli, okrążając wrak z latarką. Wtedy dociera do niego jęk.

      – Halo! Żyje pan? – krzyczy Krawiecki, zbliżając się do kabiny, wciśniętej w pień świerka. – Proszę się odezwać! – wrzeszczy, gdy dostrzega kawałek ubrania.

      – Ratuj dzieci, człowieku! – słyszy szept.

      – Niech się pan nie rusza!

      Nie czeka na odpowiedź. „Gdyby udało się pomóc, pewnie dostałbym z miesiąc urlopu!” – przychodzi mu na myśl. Ktoś tu być może właśnie umiera… Żołnierz zdaje sobie sprawę, że nic nie zdziała bez łączności. Cholera wie, co to dokładnie za miejsce. A tu wypadek, tamten mówi, że są dzieci. Krawiecki zerka na mapę. Po czeskiej stronie nie ma nazw, a jedynie zarys terenu, roślinność, punkty wysokościowe i najważniejsze obiekty.

      – Sprowadzę pomoc – mówi i idzie szukać odpowiedniego miejsca.

      Po kilku minutach na tle granatowego nieba widzi skały. Wdrapuje się na nie, rozkłada mapę, zapala latarkę.

      – Gościce, tu pieszy jeden!

      – Słyszę cię cały czas, pieszy jeden – trzeszczy w głośniku.

      – Pomoc potrzebna!

      – A co ci się stało?

      – Nie mnie, traktor granicę przekroczył. Wypadek miał. Ktoś jeszcze żyje.

      – A gdzie jesteś konkretnie? Ilu rannych?

      – Nie wiem dokładnie. Ciemno. Człowiek w kabinie mówi, żebym dzieci ratował. Z trasy patrolu zeszłem do Czechosłowacji na czterdziestym kilometrze. Jak, doleciało?

      – Na czterdziestym kilometrze!

      – Zgadza się. Znalazłem ciągnik. Teraz wyszłem na górę z mapy, jestem w kwadracie – zerka w snop światła – cztery przez trzy. Szczyt oznaczony jako sześćset dziewięćdziesiąt jeden.

      Nastaje chwila milczenia. W strażnicy WOP rozdzwaniają się telefony.

      – Gościce, doleciało?

      – Krawiecki, siedź na dupie. Zrozumiano?

      – Taaa jest!

      „Oho – myśli szeregowy – nieźle wkurzyłem oficera dyżurnego”. Daleko, w ciemnościach miga pomarańczowy punkt. Zarządzono alarm, ale już nie jest potrzebny: Mieczysław właśnie skonał, a chłopcy zginęli wcześniej, od razu.

      – Pieszy jeden, tu Gościcie – odzywa się oficer dyżurny.

      – Zgłasza się pieszy jeden.

      – Słuchajcie, jeden. Możecie udzielić rannym pomocy?

      – Sam nic nie poradzę.

      – Przyjął. Zostańcie tam, gdzie jesteście. Wysyłam ludzi. Utrzymujcie łączność. Słuchajcie stacji, będą was wołać.

      – Taaa jest!

      Zadowolony żołnierz myśli o dziewczynie. Nie wie jednak, gdzie się znalazł. Po chwili zaczyna czuć się nieswojo. Do jego uszu nie dociera już odgłos silnika. „Czyżby zgasł?” – zastanawia się. Jasne, to przecież możliwe. Czas ciągnie się w nieskończoność. Kolejne spojrzenia na nadgarstek niewiele zmieniają. Szeregowemu zdaje się, że słyszy szept. Wytęża wzrok, ale w ciemnościach nikogo nie widzi. Uśmiecha się, nigdy jeszcze nie był w takim miejscu. „Będzie co opowiadać” – myśli, znów spoglądając na swego poljota.

      – Co, do cholery? – mruczy. – Siedemnaście kamieni. Ruskie dziadostwo.

      Krawiecki nakręcił mechanizm jak zwykle po śniadaniu, więc nie rozumie, dlaczego zegarek nagle się zatrzymał siedem po północy. Natychmiast jednak przestaje o tym myśleć, bo ogarnia go dziwne, niezrozumiałe uczucie. Jakby nie był sam. Jego węch rejestruje ostry, wyraźny smród. Rozpoznaje go od razu – tak śmierdzieć może tylko padlina. Nie dociera do niego żaden dźwięk. Szmer, powiew wiatru, skrzypnięcie czy odgłos ptaka albo innego zwierzęcia nie istnieją. Krawieckiemu wydaje się, że stracił słuch. „Nawet ogłuszenie granatem jest inne, bo słyszałbym piszczenie – myśli. – A nie słyszę nic”. Jakby wokół zamarło życie.

      – Stój!


Скачать книгу