Góra Bogów Śmierci. Aleksander Sowa
w lesie. I to nie tylko tu, na tej cholernej granicy, ale jeszcze jako dziecko, w rodzinnych stronach.
– Stój, bo strzelam! – grozi znów, zdejmując z ramienia karabinek.
Drżącą ręką odciąga suwadło. Zamek, powracający pod sprężyną, wprowadza nabój do komory. Suchy trzask odbija się echem niczym grzmot. Krawiecki niczego nie widzi, lecz czuje, że coś czai się tuż przed nim. Drżącą dłonią popycha w dół przełącznik ognia. Po chwili zbiera się w sobie. Ściska broń. Kładzie palec na spuście. Robi ostrożny krok w przód. Potem jeszcze jeden. Stara się dostrzec, co kryje się w mroku. Chmura zasłania księżyc. Żołnierz czuje, jak ogarnia go potworne zimno. Krok dalej pod podeszwą nic już nie ma. Rozpaczliwie poszukuje czegoś, co dałoby oparcie, ale dłoń napotyka powietrze. Oczy się rozszerzają, palec odruchowo naciska na spust.
– Ta, ta, ta, ta, ta, ta – odgłosy strzałów przerywają ciszę otaczającą Wysoki Kamień.
Kilka kilometrów dalej wąsaty pasażer pierwszego z trzech oliwkowych UAZ-ów wytęża słuch.
– Krawiecki strzela? – pyta kierowcę.
Obaj niejeden raz słyszeli strzelający AKMS.
– Na to wygląda.
– Ale żeby cały magazynek od razu? Dziwne. No i do kogo?
Chwilę potem wopista wywołuje oficera dyżurnego, powiadamia, że słyszeli strzały. Radiotelefon szeregowego milczy, bo śmierć zamknęła mu usta.
11
Kammler organizuje spotkanie w białym pałacyku leżącym na wschód od Wolfsschanze. Pod spojrzeniem prowadzącego znikają uśmiechy. W tym bezwzględnym wzroku nie ma miejsca na jakiekolwiek skrupuły. Mężczyzna w kurtce pilota Luftwaffe, siedzący przy wygaszonym kominku, skłania głowę, gdy wzrok von Brauna zatrzymuje się na poparzonej twarzy.
– Jak panowie zapewne już wiedzą– zaczyna Kammler – uczyniono mnie specjalnym przedstawicielem dowódcy SS przy programie, z którego powodu się tutaj zebraliśmy. Ale nie ma się z czego cieszyć. Nie jest dobrze. Weźmy się do pracy – cedzi, po czym dotyka ustami brzegu szklanki z wodą. – Sprawa jest poważna – postanawia zaprezentować pomysł mający zaważyć na losach nie tylko Rzeszy, lecz także świata. – Pewnie już wiecie, że RAF – obrzuciwszy wzrokiem zebranych, zatrzymuje spojrzenie na twarzy von Brauna – przeprowadził bombardowanie, które zniszczyło Peenemünde. – milknie, by wywołać większy efekt. – Niektórym z nas ledwie udało się ujść z życiem, czyż nie, panie doktorze?
– Nie wszyscy – odpowiada von Braun – mieli tyle szczęścia co ja.
– Dzięki Bogu nas ono nie opuściło. Nie wszystko zniszczono. Niemniej bombardowanie oznacza, że nasi wrogowie wiedzą już o istnieniu ośrodka.
– Co chce pan przez to powiedzieć?
– Potrzebna nam nowa lokalizacja.
– Ma pan jakieś propozycje? – mówiąc to, von Braun ściera jedwabną chusteczką pot z czoła.
Przez następne minuty Kammler referuje, zmieniając mapy. Przedstawia śmiałą koncepcję: Wehrmacht do końca roku wycofa się za linię Witebsk–Kijów–Odessa. Na sali pojawia się szmer przerażenia. Większość zebranych jednak milczy. Kammler tymczasem snuje szaleńczą wizję, według której za rok, w grudniu czterdziestego czwartego roku Armia Czerwona przekroczy linię Curzona, wyprze Wehrmacht za Wisłę i oprze front o Karpaty. Kolejna mapa zakłada utratę Słowacji, Rumunii, Węgier, Bułgarii i Czechosłowacji na południu oraz opiera front brzeg Odry na północy. To nie wszystko! Następna mapa, tym razem basenu Morza Śródziemnego, przedstawia utratę Włoch, co nie jest znów aż tak nieprawdopodobne.
– Ależ! – oburza się ktoś z sali. – Zbyt duże czarnowidztwo pan nam tu prezentuje!
– Panowie! – wtrąca się Speer – proszę pozwolić oberführerowi skończyć.
Spojrzenia Speera i Kammlera się spotykają. Inni także spoglądają po sobie, zdziwieni.
– Proszę posłuchać – ciągnie spokojniej Kammler. – Alianci już wylądowali na Sycylii. Mussoliniego osunięto od władzy. Jest uwięziony, a wyspy mimo twardego oporu nie udało się utrzymać. Uważam, że uderzenie wroga na Półwysep Apeniński to kwestia dni.
Następne mapy przedstawiają sytuację z trzecim frontem na północnym wybrzeżu Francji. Pokazując ostatnią mapę, na której terytorium Rzeszy kurczy się do granic sprzed trzydziestego ósmego roku, Kammler nie pozostawia wątpliwości.
– Czyli twierdzi pan, że do końca czterdziestego piątego przegramy? – pyta Speer.
– Nie, ale uważam, że powinniśmy być dalekowzroczni. Dla dobra Niemiec.
– Jaki to ma związek z nami? – chce wiedzieć von Braun. – Przecież nie jesteśmy żołnierzami.
– Właśnie! Jak wspomniałem – wyjaśnia Kammler – konieczne jest przeniesienie waszego projektu w bezpieczne miejsce.
– Ale co to znaczy? – wtrąca się Hermann Oberth. – Bezpieczne miejsce? Przecież alianci są w stanie dolecieć i zrzucić bomby w każde miejsce!
Kammler nigdy nie lubił tego skurwysyna. Cholerny austriacki fantasta! Ale nie można tej świni zarzucić, że jest głupcem. Nie dość, że ma pieprzoną rację, to jeszcze jest bardzo ważny dla projektu.
– Cóż – wzdycha specjalny przedstawiciel. – Tak, panie doktorze. Gdybyśmy znaleźli się w aż tak trudnej sytuacji, to gdziekolwiek przeniesiemy waszą pracę, będzie zagrożona bombami. Dlatego proponuję ulokować ośrodek tutaj – wskazuje szpicrutą rejon na mapie. – Kiedy wykujemy tunele w skałach, zalejemy wejścia betonem i przystosujemy obiekt do długotrwałej obrony, to nasze twierdze będą nie do zdobycia. Zresztą – macha ręka – już mamy tunele. Od lat istnieją tam przecież kopalnie. Wystarczy, że je rozbudujemy. Żadna bomba nie jest w stanie przebić sześćdziesięciu metrów skały. A w górach mamy surowce, które są do realizacji naszego planu niezbędne.
– Czy to oznacza utratę Berlina? – pyta Oberth.
– Możemy się przygotować na przetrwanie najtrudniejszych chwil poza stolicą. To pozwoli nam zyskać na czasie i doprowadzić plan do końca. Wtedy odzyskamy nie tylko Berlin. A zatem, panie von Braun? – kontynuuje Kammler. – Kiedy będzie pan gotowy?
– Ach – ciężko wzdycha naukowiec. – To bardzo trudne pytanie.
– Proszę spróbować.
– Prawdę mówiąc – jąka się doktor – potrzeba nam jeszcze czasu. Prawda, panowie? – zwraca się do współpracowników.
Ernst Steinhoff, Oberth, Tessmann, a nawet milczący generał Dornberger kiwają głowami. Wszyscy zdają sobie sprawę, że zniszczenie ośrodka opóźni ich pracę co najmniej o kilka miesięcy. Może pracowaliby lepiej, gdyby nie rezerwa, z jaką jeszcze niedawno odnosił się do ich prac Hitler.
– Pozostaje jeszcze wiele nierozwiązanych problemów. Niemniej mam nadzieję, że na początku przyszłego roku. Zaznaczam: nie ma pewności, czy będzie ona w pełni gotowa do bojowego użycia.
– Dlaczego?
– Potrzebne są środki – zabiera głos generał. – Tymczasem sukcesywnie się ich nam odmawia.
To policzek dla Speera, który natychmiast czerwienieje. Prawda jest bowiem taka, że faktycznie odmawiał wsparcia dla programu. Nic dziwnego, bo mrzonki Hitlera o cudownej broni pochłaniają miliony, a za to można wyprodukować dziesiątki czołgów, dział i samolotów.
– Środki będą – odpowiada. – Ma pan moje słowo. Sytuacja się zmieniła, prace ruszą natychmiast. Zajmie się tym Organizacja Todt, ale zapytam wprost – spogląda natarczywym wzrokiem na von Brauna. – Czy jesteście w stanie