Szatan. Powieść wschodnia. Михаил Лермонтов
grach czas im schodzi. Za górami
Słoneczna chowa się korona.
Dziewice pieją swe piosenki
I przyklaskują im we dłonie;
Tamara bierze do swej ręki
Bęben i wznosząc go nad skronie,
Z jednej ku drugiej kręcąc stronie,
To nagle lżej od ptaka leci,
To znów się wstrzyma i zaczeka…
A rzęsy długie ma powieka,
Rosą wilgotną wzrok się świeci;
To na dół spuści czarne oczy,
To mrugnie brewką na swą drużkę
I po kobiercu ślizga, toczy
Pięknie rzeźbioną, boską nóżkę.
Radości pełna się uśmiecha:
Dziecięca w oczach lśni uciecha.
Z uśmiechem jasnym tego lica;
Jak życie, młodość wesołego,
Ledwo się zrówna gra księżyca,
W strudze ruchomej błyszczącego.
Klnę się na gwiazd północnych błyski,
Na promień wschodu i zachodu:
Tak dziwnie pięknej odaliski
Nie brał w miłości swej uściski
Nigdy perskiego król narodu;
I haremowych fontann wody
Przenigdy jeszcze, w letnie znoje
Bryzgając swe perliste zdroje,
Nie znały równej jej urody;
Cudniejszych zaś nad jej warkoczy
Śmiertelne nie widziały oczy.
I klnę się od utraty raju
Nie kwitła żadna krasawica,
Mająca takie świetne lica,
W południowego słońca kraju.
Po raz ostatni dziś pląsała… -
Niestety! wcześnie ją czekała
Spadkobierczynię tę Hudała,
Swobodną, rzeźwą i wesołą.
Nic nie wiedzącą o serc bliźnie –
Niewola w obcej jej Ojczyźnie
I nieznajomych ludzi koło.
Więc często chmurka wątpliwości,
Na lica jasne padła mrokiem,
Lecz ruch jej pełen był lekkości,
Wyrazu, wdzięku i skromności,
Gdy się ślizgała tańców krokiem.
I gdyby szatan przelatując,
W on czas swe oczy na nią rzucił,
To dawnych braci swych żałując,
Z westchnieniem wzrok by wnet odwrócił…
I szatan widział… Ideały
Życia dawnego w nim zadrgały,
I wypłynęły zgasłe mary,
I spadły rosą na pustynię
Serca niemego. I duch kary
Odczuł i pojął znów świątynię
Piękności, dobra i wierzenia,
I długo słodkim tym obrazem
Szatan się cieszył – i marzenia
O szczęściu dawnem wstały razem,
Jakby za jedną druga gwiazda,
Jak duchów napowietrznych jazda.
Przykuty niewidzialną siłą,
Z nową boleścią się zapoznał,
Uczucie zmarłe przemówiło,
Rodzinny język znowu poznał.
Byłaż to chwila odrodzenia?
Szatan fałszywych słów kuszenia
Nie znalazł w myślach mimo chęci;
Zapomnieć?.. Nie dał niepamięci
Bóg, i on nie chciał zapomnienia.
Na zachód łuk słoneczny gnie się,
Zmęczony rumak jeźdźca niesie;
Pan młody z sercem niecierpliwem,
Z wejrzeniem czystem i Szczęśliwem,
Widzi przed sobą brzeg zielony
Aragwy. Za nim objuczony
Ciągnie wielbłądów obóz mnogi,
Już pomęczyły się okrutnie,
I ledwo, ledwo wloką nogi,
Dzwoneczki na nich dźwięczą smutnie.
On sam, dzierżyciel Synodału,
Rzemieniem w biodrach przepasany,
Jedzie na czele karawany;
Rękojeść szabli i kindżału,
I strzelba, co śmierć celnie ciska,
Broń cała – w słońcu świetnie błyska;
I wiatr się bawi rękawami
Czuchy, co spływa w fałdów fale.
Galony zdobią ją wspaniale…
A siodło barwnie jedwabiami
Szyte, a uzda z kutasami;
Pod nim koń złoty, cały w mydle,
Lecący szybko, jak na skrzydle;
Swobodne dziecię Karabachu,
Uszami strzyże i w przestrachu
Chrapie i patrzy w głąb z urwiska,
Gdzie rzeka fale swe przeciska.
Tu droga wązka, niebezpieczna:
Na lewo skały, w prawo błyska
Gardzielą straszną topiel rzeczna.
Już późno! Tam, gdzie zima wieczna,
Gaśnie rumieniec; wstały mroki…
Podwoił orszak swoje kroki.
Oto! kaplicy szczyt się wznosi,
W niej-jak podanie dawne głosi –
Pogrzeban książę, teraz święty;
Zabił go człowiek w złem zawzięty
Bądź na igrzysko, bądź na bitwę –
Ktokolwiek tędy się kierował,
Zawsze gorliwie swą modlitwę
U stóp kaplicy ofiarował,
A tej modlitwy cudna siła
Od muzułmanów go chroniła.
I tak czyniły dawne rody,
Lecz zwyczaj złamał książę młody;
Zdradliwych sideł swych urokiem
Szatan mu ducha oczarował:
Książę okryty nocy mrokiem,
W myślach swą lubą już całował…
W tem przed nim cienie dwa mignęły…
I więcej… Wystrzał!… Echa drgnęły!
I powstał