Szatan. Powieść wschodnia. Михаил Лермонтов
serce żarły,
Spadając burzą na duch miękki.
Jej dusza rwała pęt okowy,
W jej żyłach piorun przelatywał,
I głos ten dziwnie dla niej nowy
Bez przerwy, ciągle się odzywał.
I już nad ranem – snu ochocza –
Zmęczone oko zasklepiła,
Lecz we śnie znowu ją wzburzyła
Mara nieznana i prorocza:
Przybysz milczący, niemy, mglisty,
W nieziemskiej krasie uroczysty –
Stanął u łóża cichym krokiem
I patrzał na nią takim wzrokiem
Rzewnego smutku i miłości,
Jak gdyby pełen był żałości.
To nie był anioł – stróż, obrońca,
Nie niebieskiego postać gońca:
Wieniec promienny i tęczowy
Nie zdobił świetnie jego głowy;
To nie był piekieł duch niesforny,
Męczennik grzeszny i w złem mocny,
Ale był jako brzask wieczorny:
Ni światło dzienne, ni mrok nocny.
Część Druga
˝O, przebacz, ojcze, swej Tamarze.
Zaniechaj gniewu raz twojego,
Ja sercu milczeć nie rozkażę,
Nie płaczę z żalu daremnego…
Napróżno do nas tłumną rzeszą
Piękni młodzieńce przybywają…
Czyż w Gruzii dziewic już nie mają?
Nie będę żoną. Niech nie śpieszą!…
O, nie bądź, ojcze, tak surowy!
Tyś sam już spostrzegł: każdy nowy
Dzień niesie sercu nowe blizny,
Jam jest ofiarą złej trucizny!
Niepokonaną marą targa
Mnie duch zły – ciężka moja skarga!
W klasztorne powiedź córkę progi,
Tam nie dostąpi mię pokusa,
Tam się pozbędę serca trwogi,
Tam mię obroni moc Chrystusa.
Nie zaznam w świecie już wesela…
Niech więc świętego gmachu cisza,
Niechaj zawczasu smutna cela
Przyjmie mię, jak grobowa nisza.˝
I za rodziny tęsknej zgodą
Poszła w klasztorny gmach dziewica;
Jej kibić cudną, jej pierś młodą
Okryła gruba włosiennica.
Ale i mniszki proste stroje,
Jak i złotogłów przedtem drogi,
Nie zażegnały grzesznej trwogi:
W jej sercu wrzały niepokoje.
I przed ołtarzem, wśród powodzi
Świateł i śpiewów uroczystych,
Często w pośrodku modlitw czystych
Jej uszu znany głos dochodzi.
Wznosił się obraz znanej twarzy
U kapiteli kolumnady,
Dźwięk go nie zdradzał, ani ślady;
W mgle woniejącej trybularzy
Świecił jak gwiazda cichą nocą,
Wabił i wołał… Ale po co?…
Pomiędzy dwoma pagórkami
Ściany skrywały się klasztoru,
Zamknięte były szeregami
Topoli drzew i drzew jaworu.
Gdy mrokiem gęstym noc spadała,
W oknach za kratą mniszki drgała
Lampa wśród ciemnych fal przestworu.
Migdałów drzewa cień rzucały,
I stróże grobów – krzyże stały
W milczeniu niemem i ponurem;
Chór ptasi śpiewał z drugim chórem;
A po kamieniach w szumnej grozie
Źródeł chłodzących dźwięczne fale
Leciały – skacząc, i przy skale
Łącząc przyjaźnie prąd w wąwozie,
Pędziły dalej w inne strony,
Wśród krzów, ozdobnych w kwiatów szrony.
Na północ gór widniały ściany.
Gdy jutrzni wschodzi brzask różany;
Gdy – napełniając głąb doliny –
Obłoczki sine się unoszą,
I z licem na wschód – mueziny
Ludowi chwilę modlitw głoszą;
Gdy już się dzwonu głos rozlega
I drżąc w spokojnej rannej porze –
W dolinie falą się rozbiega,
Echem odbija się w klasztorze;
Gdy cudnie marząc o kochanku,
Gruzinka, schodząc z gór krużganku:
Idzie, by przynieść wody w dzbanku:
W chwilę pięknego tak poranku
Gór łańcuch wznosił pod błękity
Jasno-liliowe, śnieżne szczyty.
A w czas zachodu blask różowy
Spływał na Kaukaz. Wtedy góry
U stóp swych mając, na ich głowy
Spoglądał Kazbek z po nad chmury,
Ozdobny w turban, w złotogłowy.
Ale Tamarę myśl przestępna
Dręczy; jej dusza niedostępna
Zachwytom czystym. Piękność świata
Przed nią się zjawia w smutku kirze;
Nie bawi jej w rozpaczy wirze.
Ni ranku brzask, ni nocy szata.
Bywało, ledwo z nocą razem
Na ziemię świeżość, zstąpi rzeźwa,
Już ona padnie przed obrazem
W szaleństwie uczuć swych nietrzeźwa
I płacze; w koło cisza głucha,
Jej pierś jękami wciąż wybucha…
I drząc – podróżnik pilnie słucha
I myśli: ˝to duch górski jęczy,
Przykuty mocno do pieczary!˝
I wnet kopytem rumak dźwięczy,
Bo jeźdzca gonią strachów mary…
Często – w tęsknocie smętnej blada –
Tamara koło okna siada –
W myśleniu niemem