Paragraf 22. Joseph Heller
bombardierem, który nigdy nie chybiał. Yossarian był prowadzącym bombardierem, którego zdegradowano, ponieważ już dawno przestało go interesować, czy trafi, czy nie. Postanowił żyć wiecznie; był to jedyny cel, dla osiągnięcia którego gotów był narażać życie, i w każdej chwili interesowało go wyłącznie to, żeby wrócić cało i zdrowo.
Ludzie lubili latać za Yossarianem, który spadał błyskawicznie na cel z każdego kierunku i z każdej wysokości, wznosząc się, nurkując i skręcając tak gwałtownie, że piloci pozostałych pięciu samolotów z największym trudem utrzymywali się w szyku; wyrównywał tylko na dwie, trzy sekundy niezbędne do zrzucenia bomb i znowu podrywał się w górę z rozdzierającym uszy rykiem silników, wykonując tak raptowne manewry wśród ognia zaporowego dział przeciwlotniczych, że wkrótce szóstka samolotów rozsypywała się po całym niebie jak modlitwy, stając się łakomym kąskiem dla niemieckich myśliwców, czym Yossarian wcale się nie przejmował, gdyż niemieckich myśliwców już nie było, a on nie życzył sobie, żeby mu jakieś samoloty wybuchały przed nosem. Dopiero kiedy cały ten Sturm und Drang mieli daleko za sobą, znużony zsuwał hełm ze spoconej głowy i przestawał wyszczekiwać komendy do siedzącego przy sterach McWatta, który w takiej chwili nie miał większych zmartwień jak to, gdzie spadły bomby.
– Komora bombowa pusta! – meldował sierżant Knight z tyłu.
– Czy trafiliśmy w most? – pytał McWatt.
– Nie widziałem. Rzucało mną tak, że nic nie mogłem zobaczyć. Teraz wszystko zasłania dym i też nic nie widzę.
– Hej, Aarfy, czy bomby spadły na cel?
– Na jaki cel? – odzywał się kapitan Aardvaark, pulchny, palący fajkę nawigator, znad chaosu map w kabinie dziobowej obok Yossariana. – Czy jesteśmy już nad celem?
– Yossarian, czy bomby trafiły w cel?
– Jakie bomby? – odpowiadał Yossarian, który myślał wyłącznie o ogniu artylerii przeciwlotniczej.
– A zresztą, było nie było – mruczał McWatt.
Yossariana guzik obchodziło, czy trafił, pod warunkiem że zrobił to Havermeyer lub ktoś inny z prowadzących bombardierów, bo wtedy nie musieli wracać. Od czasu do czasu Havermeyer doprowadzał kogoś do wściekłości i obrywał w ucho.
– Mówiłem wam już, żebyście dali spokój kapitanowi Havermeyerowi – ostrzegał gniewnie pułkownik Cathcart. – Mówiłem wam już, że to nasz najlepszy bombardier.
Havermeyer szczerzył zęby w odpowiedzi na interwencję pułkownika i wpychał do ust kolejną sezamkę.
Havermeyer nabrał wielkiej wprawy w strzelaniu do myszy z rewolweru ukradzionego nieboszczykowi z namiotu Yossariana. Używał na przynętę cukierka i z wycelowanym rewolwerem siedział w ciemnościach czekając, aż ofiara uszczknie pierwszy kęs; w drugiej ręce trzymał sznurek przeciągnięty od ramy moskitiery do nagiej żarówki pod sufitem. Sznurek był napięty niczym struna od bandżo i najlżejsze dotknięcie zapalało żarówkę, która oślepiała drżącą mysz potokiem światła. Havermeyer chichotał radośnie, gdy zwierzątko zastygało w przerażeniu i łypało oczkami, gorączkowo wypatrując napastnika. Havermeyer czekał, aż mysz go zobaczy, a wtedy wybuchał głośnym śmiechem i naciskał jednocześnie spust, rozbryzgując z głośnym plaśnięciem cuchnące włochate ciałko po całym namiocie i odsyłając jej (czy też jego) nieśmiałą duszyczkę na łono mysiego Abrahama.
Strzeliwszy tak kiedyś w środku nocy do myszy, obudził Joego Głodomora, który wyskoczył boso na dwór, wrzeszcząc skrzekliwym głosem na całe gardło, i popędził do namiotu Havermeyera, waląc raz po raz ze swojej czterdziestkipiątki. Sforsował już duży wykop oddzielający namioty, ale nagle znikł w jednym z rowów łącznikowych, które pojawiły się przy każdym namiocie jak za dotknięciem różdżki czarnoksięskiej następnego ranka po tym, jak Milo Minderbinder zbombardował ich eskadrę. Stało się to tuż przed świtem podczas Wielkiego Oblężenia Bolonii, kiedy milczący nieboszczycy zaludniali nocne godziny jak żywe upiory, a Joe Głodomór odchodził od zmysłów ze zdenerwowania, ponieważ znowu odbył przepisaną liczbę lotów i był zwolniony z udziału w akcjach bojowych. Joe Głodomór bełkotał bez związku, kiedy wyciągnięto go z błota na dnie rowu łącznikowego, krzyczał coś o żmijach, szczurach i pająkach. Wszyscy skierowali tam na wszelki wypadek światła swoich latarek. Nie dostrzegli nic oprócz kilku centymetrów wody deszczowej.
– Widzicie?! – zawołał Havermeyer. – Mówiłem wam. Mówiłem wam, że to wariat!
4
DOKTOR DANEEKA
Joe Głodomór naprawdę był obłąkany i Yossarian, który poruszył niebo i ziemię, żeby mu pomóc, wiedział o tym najlepiej. Ale Joe Głodomór nie chciał słuchać rad Yossariana. Nie chciał go słuchać, gdyż uważał Yossariana za wariata.
– A dlaczego on miałby cię słuchać? – pytał doktor Daneeka, nie patrząc na Yossariana.
– Bo jest w tragicznej sytuacji.
Doktor Daneeka prychnął pogardliwie.
– On jest w tragicznej sytuacji? To co ja mam powiedzieć? – szydził ponuro doktor Daneeka. – Nie mówię po to, żeby się skarżyć. Wiem, że jest wojna. Wiem, że trzeba ponosić ofiary dla zwycięstwa. Ale dlaczego akurat ja? Dlaczego nie wezmą do wojska któregoś z tych starych lekarzy, deklamujących w kółko, że pracownicy służby zdrowia powinni być zawsze gotowi do poświęceń? Ja nie chcę się poświęcać. Ja chcę zarabiać forsę.
Doktor Daneeka, zawsze schludny i czysty, czuł się najlepiej, kiedy był w ponurym nastroju. Miał smagłą cerę i mądrą, posępną twarzyczkę z żałobnymi obwódkami wokół oczu. Bez przerwy zamartwiał się swoim zdrowiem i niemal codziennie chodził do namiotu medycznego, gdzie kazał sobie mierzyć temperaturę jednemu z dwóch szeregowców, którzy praktycznie biorąc, sami prowadzili cały interes i tak dobrze dawali sobie radę, że doktor nie miał właściwie nic innego do roboty, jak wygrzewać się w słońcu z tym swoim katarem i zastanawiać się, czym się ci ludzie tak przejmują. Szeregowcy, którzy nazywali się Gus i Wes, podnieśli medycynę do rangi nauk ścisłych. Wszyscy żołnierze zgłaszający się z temperaturą powyżej trzydziestu dziewięciu stopni byli kierowani do szpitala. Wszystkim zgłaszającym się z temperaturą poniżej trzydziestu dziewięciu stopni, poza Yossarianem, smarowali dziąsła i palce u nóg fioletowym roztworem gencjany i wydawali środki przeczyszczające, które pacjenci natychmiast wyrzucali w krzaki. Zgłaszającym się z temperaturą równo trzydzieści dziewięć stopni kazali przychodzić za godzinę celem powtórnego zmierzenia temperatury. Yossarian ze swoją temperaturą trzydzieści osiem i dwie kreski mógł iść do szpitala, kiedy tylko zechciał, ponieważ zupełnie się ich nie bał.
System ten działał ku zadowoleniu wszystkich, a zwłaszcza doktora, który miał czas, żeby spokojnie przyglądać się, jak stary major… de Coverley rzuca do celu podkowami na swojej prywatnej rzutni do podków, z jednym okiem nadal przesłoniętym przezroczystą opaską, którą doktor Daneeka wyciął mu z paska celuloidu, ukradzionego z okna namiotu majora Majora kilka miesięcy temu, kiedy to major… de Coverley wrócił z Rzymu ze skaleczoną rogówką, wynająwszy uprzednio dwa apartamenty, jeden dla oficerów i jeden dla szeregowców, do wykorzystania na okres urlopów. Doktor Daneeka zaglądał do ambulatorium tylko wtedy, kiedy czuł, że jest poważnie chory, to znaczy raz dziennie, i zatrzymywał się tam tylko po to, żeby Gus i Wes go zbadali. Nigdy nie mogli dopatrzyć się u niego żadnej choroby. Temperaturę miał niezmiennie trzydzieści sześć stopni, co ich całkowicie urządzało, jeżeli tylko on nie miał nic przeciwko temu. Ale doktor Daneeka nie był z tego zadowolony. Zaczynał tracić zaufanie do Gusa i Wesa i zastanawiał się, czy nie odesłać