Paragraf 22. Joseph Heller
swego czasu zdegradowany do szeregowca i dlaczego jest tylko kapralem?
– Wiem – odpowiedział Yossarian. – Za to, że otruł eskadrę.
Milo zbladł znowu.
– Za co?
– Dodał kilkadziesiąt kawałków wojskowego mydła do batatów, żeby dowieść, że ma do czynienia z pozbawionymi smaku filistrami. Cała eskadra pochorowała się. Trzeba było odwołać loty.
– Coś podobnego! – zawołał Milo, nie ukrywając oburzenia. – Oczywiście przekonał się, że nie miał racji?
– Wprost przeciwnie – sprostował Yossarian. – Przekonał się, że miał stuprocentową rację. Zmietliśmy pełne talerze i żądaliśmy dokładki. Czuliśmy, że jest nam niedobrze, ale nie podejrzewaliśmy, że nas otruto.
Milo skonsternowany poruszył dwukrotnie nosem jak bury kosmaty zając.
– W takim razie tym bardziej należy go przenieść do pracy administracyjnej. Nie chcę, żeby coś podobnego zdarzyło się przy mnie. Widzisz – wyznał w przypływie szczerości – moim celem jest, żeby lotnicy naszej eskadry otrzymywali najlepsze posiłki na całym świecie. Myślę, że jest to coś, o co warto walczyć. Moim zdaniem oficer żywnościowy, który mierzy niżej, nie zasługuje na to, żeby być oficerem żywnościowym. Chyba mam rację, nie?
Yossarian powoli odwrócił głowę i spojrzał na Mila badawczo, z niedowierzaniem. Miał przed sobą prostą, szczerą twarz człowieka niezdolnego do podstępów i oszustw, uczciwą, otwartą twarz, z szeroko rozstawionymi dużymi oczami, czarnymi brwiami, rudą czupryną i nieszczęsnym rudobrązowym wąsem. Milo miał długi, wąski nos o rozedrganych, wilgotnych nozdrzach, wyraźnie przekrzywiony w prawo i skierowany zawsze w przeciwnym kierunku niż reszta twarzy. Była to twarz człowieka niezłomnego i świadome naruszenie zasad moralnych, na których wspierała się jego uczciwość, było dla niego równie niemożliwe, jak nagła przemiana w odrażającą ropuchę. Jedną z tych zasad moralnych było przekonanie, że należy brać najwyższą cenę, jaką da się uzyskać. Był także zdolny do potężnych wybuchów świętego oburzenia, a jeden z nich wywołała wiadomość, że w okolicy działa facet z Wydziału Śledczego, który go poszukuje.
– On nie szuka ciebie – usiłował go uspokoić Yossarian. – On szuka kogoś, kto cenzurując w szpitalu listy, podpisywał się nazwiskiem Washington Irving.
– Nigdy nie podpisywałem się nazwiskiem Washington Irving – oświadczył Milo.
– Oczywiście, że nie.
– To jest po prostu pułapka, żebym się przyznał do robienia interesów na czarnym rynku – powiedział Milo, szarpiąc zwichrzoną kępkę pstrokatych włosów pod nosem. – Nie cierpię podobnych facetów. Stale węszą wokół takich ludzi jak my. Jeżeli rząd chce zrobić coś pożytecznego, to dlaczego nie zajmie się byłym starszym szeregowym Wintergreenem? Ten człowiek kpi sobie z wszelkich przepisów i stale psuje mi ceny.
Nieszczęście z wąsami Mila polegało na tym, że każdy wąs był inny. Były podobne do jego rozkojarzonych oczu, które nigdy nie patrzyły w jedno miejsce naraz. Milo widział wprawdzie więcej rzeczy niż przeciętny człowiek, ale za to żadnej z nich nie widział zbyt dokładnie. W przeciwieństwie do swojej reakcji na wieść o facecie z Wydziału Śledczego, nowinę o zwiększeniu liczby obowiązkowych lotów do pięćdziesięciu pięciu przyjął ze spokojną godnością.
– Jest wojna – powiedział – i nie ma co narzekać na liczbę lotów, które musimy zaliczyć. Jeżeli pułkownik mówi, że musimy mieć po pięćdziesiąt pięć lotów, to znaczy, że musimy mieć po pięćdziesiąt pięć lotów.
– Ja tam nie muszę – oświadczył Yossarian. – Pójdę do majora Majora.
– Jakim cudem? Major Major nikogo nie przyjmuje.
– No to wrócę do szpitala.
– Dopiero dziesięć dni temu wyszedłeś ze szpitala – przypomniał mu Milo z naganą w głosie. – Nie możesz uciekać do szpitala za każdym razem, kiedy zdarzy się coś nie po twojej myśli. Trzeba odbyć tyle lotów, ile nam każą. To nasz obowiązek.
Milo miał żelazne zasady, które nie pozwalały mu nawet pożyczyć sobie paczki drylowanych daktyli z kasyna w dniu, kiedy McWattowi ukradziono prześcieradło, jako że produkty w kasynie były własnością państwa.
– Ale mogę je pożyczyć od ciebie – wyjaśniał Yossarianowi – gdyż wszystkie te owoce stają się twoją własnością, z chwilą kiedy ci je wydam na podstawie listu doktora Daneeki. Możesz z nimi robić wszystko, co chcesz, możesz je nawet sprzedać z zyskiem zamiast rozdawać za darmo. Czy nie chciałbyś robić tego do spółki ze mną?
– Nie.
Milo spasował.
– W takim razie pożycz mi jedną paczkę drylowanych daktyli – zażądał. – Oddam ci je. Przysięgam, że oddam i dostaniesz jeszcze premię.
Milo dotrzymał słowa i wręczył Yossarianowi ćwierć żółtego prześcieradła McWatta, wróciwszy z nienaruszoną paczką daktyli i z uśmiechniętym złodziejem, który miał słabość do słodyczy i który ukradł to prześcieradło z namiotu McWatta. Ćwiartka prześcieradła była teraz własnością Yossariana. Zarobił ją, sam o tym nie wiedząc, w czasie poobiedniej drzemki.
– Co to jest?! – krzyknął zdumiony McWatt, widząc oddartą połówkę swojego prześcieradła.
– To jest pół prześcieradła, które dziś rano ukradziono z twojego namiotu – wyjaśnił Milo. – Pewnie nawet nie zauważyłeś, że ci je skradziono.
– Dlaczego ktoś miałby kraść pół prześcieradła? – spytał Yossarian.
– Nic nie rozumiesz – obruszył się Milo. – On ukradł całe prześcieradło, a ja je odzyskałem wraz z paczką daktyli stanowiącą twój wkład w przedsięwzięcie. Z tego tytułu otrzymujesz ćwierć prześcieradła. Jest to bardzo ładny zarobek, uwzględniając fakt, że daktyle, które mi dałeś, zwracam ci w stanie nienaruszonym.
Następnie Milo zwrócił się do McWatta:
– Połowa prześcieradła jest twoja, ponieważ było twoją własnością, i doprawdy nie rozumiem, dlaczego narzekasz, bo gdyby nie interwencja moja i kapitana Yossariana nie miałbyś ani kawałka.
– Czy ja narzekam?! – zawołał McWatt. – Usiłuję tylko wyobrazić sobie, co można zrobić z połówką prześcieradła.
– Jest mnóstwo rzeczy, które można zrobić z połówką prześcieradła – zapewnił go Milo. – Pozostałą ćwiartkę prześcieradła zatrzymałem sobie jako nagrodę za moją inicjatywę i wysiłek organizacyjny. Zaznaczam, że nie biorę jej dla siebie, tylko dla syndykatu. I to jest coś, co możesz zrobić ze swoją połówką prześcieradła. Powierzyć ją syndykatowi i patrzeć, jak będzie rosła.
– Jakiemu syndykatowi?
– Syndykatowi, który chcę zorganizować, żeby dawać wam jeść tak, jak na to zasługujecie.
– Chcesz zorganizować syndykat?
– Tak. To jest raczej supermarket. Czy wiecie, co to jest supermarket?
– Miejsce, gdzie się kupuje różne rzeczy.
– I sprzedaje – skorygował Milo.
– I sprzedaje.
– Przez całe życie marzyłem o supermarkecie. Można zrobić masę rzeczy, kiedy się ma coś takiego. Ale najpierw trzeba to mieć.
– Chcesz zorganizować supermarket?
– Wszyscy