Paragraf 22. Joseph Heller
odpowiedzialności ani za przybycie pułkownika Cathcarta, ani za opóźnienie rozkazu przeniesienia, który mógł uratować Joego przed siedmioma dniami i jeszcze pięć razy potem.
Joe Głodomór nie potrafił znieść oczekiwania w ciągłym napięciu rozkazu przeniesienia i w oczach zmieniał się w ruinę za każdym razem, gdy zaliczył obowiązkową liczbę lotów. Ilekroć wyłączano go z personelu bojowego, urządzał wielkie przyjęcie dla ścisłego grona przyjaciół. Otwierał butelki whisky zdobyte podczas któregoś z cotygodniowych lotów samolotem kurierskim i śmiał się, śpiewał, tańczył i wykrzykiwał w pijackiej ekstazie, dopóki spokojnie nie zasnął. Ledwo jednak Yossarian, Nately i Dunbar położyli go do łóżka, zaczynał wrzeszczeć przez sen. Rano wychodził z namiotu z błędnym wzrokiem, przestraszony i dręczony wyrzutami sumienia: wyjedzona skorpuka ludzkiej budowli, która chwieje się niebezpiecznie, grożąc w każdej chwili zawaleniem.
Zmory dręczyły Joego z astronomiczną punktualnością podczas każdej nocy spędzanej w eskadrze, przez cały męczący okres, gdy nie brał udziału w lotach bojowych i wyczekiwał na rozkaz, który miał przenieść go do kraju, a który nigdy nie nadchodził. Co wrażliwsi ludzie w eskadrze, jak Dobbs i kapitan Flume, byli do tego stopnia poruszeni nocnymi krzykami Joego, że sami zaczynali krzyczeć przez sen i wrzaskliwe przekleństwa dobiegające co noc z ich namiotów współbrzmiały romantycznie w ciemnościach niczym pieśni godowe jakichś zdeprawowanych ptaków. Pułkownik Korn podjął zdecydowane kroki, aby zahamować tę niezdrową, jego zdaniem, tendencję w eskadrze majora Majora. Rozwiązał sprawę w ten sposób, że Joe Głodomór miał co tydzień odbywać lot samolotem kurierskim, co usuwało go z eskadry na cztery kolejne noce. Sposób poskutkował, podobnie jak wszystkie sposoby pułkownika Korna.
Za każdym razem, gdy pułkownik Cathcart zwiększał liczbę obowiązkowych lotów bojowych i Joego Głodomora przenoszono z powrotem do służby liniowej, zmory przestawały go dręczyć i Joe z uśmiechem ulgi wracał do normalnego strachu. Yossarian czytał w zmumifikowanej twarzy Joego jak w gazecie. Wiadomości były dobre, jeżeli Joe Głodomór wyglądał źle, i okropne, jeżeli Joe wyglądał dobrze. Jego odwrócone reakcje zadziwiały wszystkich z wyjątkiem samego Joego, który uparcie wszystkiemu zaprzeczał.
– O czym ty mówisz? – zdziwił się, kiedy Yossarian spytał go, co mu się śniło.
– Joe, może byś poszedł do doktora Daneeki – radził mu Yossarian.
– Dlaczego niby mam iść do doktora? Nie jestem chory.
– A twoje nocne zmory?
– Nie mam żadnych zmor – zełgał Joe Głodomór.
– Może doktor coś na to poradzi.
– Zmory to nic strasznego – odpowiedział Joe Głodomór. – Każdy ma zmory.
Yossarian pomyślał, że tu go ma.
– Co noc? – spytał.
– A dlaczego nie? – odpowiedział Joe Głodomór.
Nagle wszystko nabrało sensu. Rzeczywiście, dlaczego nie co noc? To było logiczne, żeby krzyczeć z bólu co noc. Bardziej logiczne niż Appleby, który fanatycznie przestrzegał przepisów i rozkazał Kraftowi, żeby kazał Yossarianowi zażyć atabrynę w locie do Europy, po tym jak Yossarian i Appleby przestali się do siebie odzywać. Joe Głodomór był też bardziej logiczny niż Kraft, który nie żył, strącony bezceremonialnie nad Ferrarą w nicość przez eksplozję silnika, gdy Yossarian powtórnie naprowadził na cel swój klucz złożony z sześciu samolotów. Ich grupa po raz siódmy z rzędu nie trafiła w most w Ferrarze, mimo celowników, które pozwalały z wysokości dwunastu tysięcy metrów wrzucić bombę do beczki z ogórkami, i minął już cały tydzień od czasu, kiedy pułkownik Cathcart zgłosił w imieniu swoich lotników gotowość zburzenia mostu w ciągu dwudziestu czterech godzin. Kraft był chudym nieszkodliwym chłopcem z Pensylwanii, który chciał tylko, by go lubiano, i nawet to skromne i poniżające marzenie miało pozostać niespełnione. Zamiast być lubiany, był nieżywy, krwawa głownia na barbarzyńskim stosie, i nikt go nie słyszał w tych ostatnich bezcennych minutach, kiedy jego samolot spadał z oderwanym skrzydłem. Żył krótko, nie szkodząc nikomu, i spadł w płomieniach na Ferrarę dnia siódmego, kiedy Bóg odpoczywał, a McWatt zawrócił i Yossarian powtórnie naprowadzał go na cel, ponieważ za pierwszym razem Aarfy stracił głowę i Yossarian nie mógł zrzucić bomb.
– Wygląda na to, że powinniśmy wracać – rozległ się w słuchawkach ponury głos McWatta.
– Tak wygląda – zgodził się Yossarian.
– Wracamy? – spytał McWatt.
– Wracamy.
– No to było nie było! – zawołał McWatt.
I wrócili, podczas gdy samoloty pozostałych kluczy krążyły w bezpiecznej odległości i wszystkie bluzgające ogniem działka dywizji Hermann Göring tam w dole tym razem bluzgały wyłącznie do nich.
Pułkownik Cathcart był człowiekiem odważnym i bez wahania zgłaszał swoich ludzi na ochotnika do ataku na każdy cel. Nie było zadania zbyt niebezpiecznego dla tej grupy, podobnie jak nie było tak trudnej piłki, której Appleby nie przyjąłby na stole pingpongowym. Appleby był dobrym pilotem i nadludzkim wprost pingpongistą, który miał muszki w oczach i nigdy nie stracił punktu. Dwadzieścia jeden serwów wystarczyło Appleby’emu, żeby rozgromić każdego przeciwnika. Jego wyczyny przy stole pingpongowym stały się legendarne i wygrywał wszystkie mecze aż do tego wieczoru, kiedy Orr zalał się ginem z sokiem i rozwalił mu czoło rakietką, po tym jak Appleby ściął kolejno każdy z pięciu jego serwów. Orr cisnął rakietką, a potem wskoczył na stół, odbił się i po pięknym skoku wylądował obiema nogami na twarzy Appleby’ego. Rozpętało się piekło. Upłynęła chyba cała minuta, zanim Appleby uwolnił się od młócących na oślep rąk i nóg Orra i stanął wyprostowany, trzymając go w powietrzu jedną ręką za bluzę na piersi, a drugą cofając dla zadania śmiertelnego ciosu, gdy nagle podszedł Yossarian i odebrał mu Orra. Był to wieczór niespodzianek dla Appleby’ego, który, dorównując Yossarianowi siłą i wzrostem, wymierzył mu tak potężny cios, że przepełniony radosnym podnieceniem Wódz White Halfoat odwrócił się i strzelił w pysk pułkownika Moodusa, co sprawiło generałowi Dreedle’owi tak wielką uciechę, że polecił pułkownikowi Cathcartowi wyrzucić kapelana z klubu oficerskiego i przenieść Wodza White Halfoata do namiotu doktora Daneeki. Przebywając dwadzieścia cztery godziny na dobę pod okiem lekarza, utrzyma się w dobrej formie fizycznej, dzięki czemu będzie mógł walić pułkownika Moodusa w pysk, kiedy tylko generał Dreedle zapragnie. Od czasu do czasu generał Dreedle specjalnie przyjeżdżał z dowództwa skrzydła w towarzystwie pułkownika Moodusa i swojej pielęgniarki tylko po to, żeby Wódz White Halfoat strzelił jego zięcia w pysk.
Wódz White Halfoat wolałby pozostać w przyczepie samochodowej, gdzie mieszkał dotychczas z kapitanem Flume’em, cichym, wystraszonym oficerem propagandowym eskadry, który spędzał całe wieczory na wywoływaniu zrobionych w ciągu dnia zdjęć do swojego serwisu prasowego. Kapitan starał się możliwie jak najdłużej przesiadywać w ciemni, a potem kładł się na łóżku polowym z króliczą łapką na szyi, trzymając skrzyżowane od uroku palce i ze wszystkich sił starając się nie zasnąć. Kapitan Flume żył w śmiertelnym strachu przed Wodzem White Halfoatem. Prześladowała go myśl, że którejś nocy, gdy będzie pogrążony we śnie, Wódz White Halfoat podejdzie na palcach do jego łóżka i poderżnie mu gardło od ucha do ucha. Natchnął go tą myślą sam Wódz White Halfoat, który kiedyś, gdy kapitan Flume drzemał na swoim łóżku, podszedł na palcach i szepnął mu złowieszczo do ucha, że którejś nocy poderżnie mu gardło od ucha do ucha. Kapitan Flume oblał się zimnym potem i nagle otworzywszy szeroko oczy, ujrzał tuż przed sobą