Wyspa Camino. Джон Гришэм
się z dala od policjantów.
Obserwowali dosłownie wszystko. Każdy samochód, każdą twarz, każdego starca ukrywającego się za gazetą na ławce w parku. Byli pewni, że nikt ich nie śledzi, ale w tej branży ostrożności nigdy nie za wiele. Nie słyszeli ani nie widzieli helikoptera, który mrucząc niewinnie w oddali, leciał za nimi na wysokości dziewięciuset metrów.
Przed dworcem Amtraka Mark wysiadł bez słowa z szoferki, wziął z paki torbę, ruszył chodnikiem do wejścia i kupił w kasie bilet drugiej klasy na pociąg do Nowego Jorku. Miał trochę czasu – pociąg odjeżdżał trzynaście po drugiej – więc czekając, czytał Ostatniego z wielkich. Nie był pożeraczem książek, lecz nagle dostał obsesji na punkcie Fitzgeralda. Pomyślał o oryginalnym rękopisie Ostatniego, o tym, gdzie jest teraz ukryty, i stłumił uśmiech.
Jerry wstąpił do sklepu monopolowego po butelkę wódki. Kiedy wyszedł, wyrosło przed nim trzech rosłych mężczyzn w ciemnych garniturach, którzy przywitali się, mignęli mu przed nosem odznakami i powiedzieli, że chcą porozmawiać. Jerry odparł: „Nie, dziękuję, mam coś do zrobienia”. Sęk w tym, że oni też mieli. Jeden wyjął kajdanki, drugi zabrał mu wódkę, a trzeci go obszukał, wyjmując z kieszeni portfel, klucze i sat-traka. Zaprowadzili go do długiego, czarnego SUV-a i pojechali do aresztu miejskiego niecałe cztery ulice dalej. Podczas jazdy milczeli. W areszcie umieścili go w pustej celi, też bez słowa. Jerry o nic nie spytał, oni nic nie powiedzieli. Potem zajrzał do niego strażnik; chciał się przywitać.
– Hej, wie pan może, o co tu chodzi? – spytał Jerry.
Strażnik rozejrzał się, nachylił do kraty i odparł:
– Nie mam pojęcia, stary, ale wkurzyłeś ich aż miło.
Jerry wyciągnął się na pryczy w ciemnej celi i wbił wzrok w brudny sufit, nie dowierzając, że wszystko to dzieje się naprawdę. Bo jakim cudem? Co poszło nie tak?
Wokół niego wirowały ściany celi, a Carole, która właśnie otworzyła drzwi, ujrzała w progu sześciu agentów. Jeden okazał nakaz rewizji. Drugi polecił jej wyjść z mieszkania i zaczekać w samochodzie, nie włączając silnika.
Mark wsiadł do pociągu o drugiej. Drzwi zamknęły się o drugiej trzynaście, jednak pociąg nie ruszył. O wpół do trzeciej do przedziału weszło dwóch mężczyzn w identycznych granatowych trenczach i przeszyło go surowymi spojrzeniami. To była straszna chwila. Mark od razu zrozumiał, że wszystko zaczyna się walić.
Mężczyźni przedstawili się dyskretnie i poprosili, żeby wysiadł. Jeden chwycił go za łokieć, drugi zdjął z półki torbę. W drodze do aresztu milczeli.
– Co się dzieje, panowie? – spytał znudzony ciszą Mark. – Jestem aresztowany?
– Zwykle nie zakładamy kajdanek przypadkowo spotkanym osobom – odparł kierowca, nie odwracając głowy.
– Jasne. A więc za co mnie aresztowaliście?
– Dowiesz się w pace.
– Myślałem, że odczytując mi moje prawa, musicie też przedstawić zarzuty.
– Trochę zielony jesteś, co? Nie musimy odczytywać praw, chyba że zechcemy cię przesłuchać. A na razie próbujemy nacieszyć się ciszą i spokojem.
Mark zamilkł i wbił wzrok w okno. Przypuszczał, że dopadli Jerry’ego, w przeciwnym razie skąd by wiedzieli, gdzie go szukać? Czy to możliwe, że go zgarnęli i Jerry zaczął już sypać i dogadywać się z psami? Nie, wykluczone.
Jerry nie powiedział ani słowa, nie dano mu okazji. Kwadrans po piątej przewieziono go do biura FBI kilka przecznic od aresztu, wprowadzono do pokoju przesłuchań, posadzono przy stole, zdjęto mu kajdanki i poczęstowano kawą. Do pokoju wszedł agent McGregor, który zdjął marynarkę, usiadł i wdał się z nim w pogawędkę. Pogawędka była przyjazna i w końcu McGregor nawiązał do przysługujących mu praw.
– Był pan kiedyś aresztowany?
Jerry, owszem, był i z doświadczenia wiedział, że jego nowy kumpel agent ma wyciąg z kartoteki policyjnej.
– Tak – odparł.
– Ile razy?
– Drogi panie agencie, wspomniał pan przed chwilą, że mam prawo milczeć. Dlatego nie powiem ani słowa i żądam adwokata. Jasne?
– Jasne – odrzekł McGregor i wyszedł.
Marka przesłuchiwano za rogiem, w innym pokoju. McGregor wszedł tam i odbył ten sam rytuał, pijąc z nim kawę i zapoznając go z przysługującymi mu prawami. Z nakazem rewizji w ręku agenci przeszukali jego torbę i znaleźli wiele interesujących rzeczy. McGregor otworzył dużą kopertę, wyjął kilka plastikowych kart i zaczął układać je na stole.
– Te są z pańskiego portfela, panie Driscoll – powiedział. – Prawo jazdy z Marylandu. Zdjęcie jest kiepskie, ale ma pan tu włosy, a nawet brwi. Dwie ważne karty płatnicze i tymczasowa licencja myśliwska z Pensylwanii. – Położył na stole więcej kart. – Te były w torbie. Prawo jazdy z Kentucky na nazwisko Arnolda Sawyera, który też ma bujną czuprynę. Fałszywa karta płatnicza… – Powoli wyjmował z koperty kartę za kartą. – Fałszywe prawo jazdy z Florydy. Pan Luther Banahan jest tu w okularach i ma brodę. A to jest wysokiej klasy paszport wydany w Houston panu Clyde’owi D. Mazy’emu wraz z prawem jazdy i trzema fałszywymi kartami płatniczymi.
Stół był zasłany. Markowi zbierało się na wymioty, lecz zacisnął zęby i spróbował wzruszyć ramionami. I co z tego?
– Imponujące – ciągnął McGregor. – Wszystkie sprawdziliśmy i znamy już pańskie prawdziwe nazwisko. Mark Driscoll. Adres nieznany, bo dużo pan jeździ.
– Czy to pytanie? – rzucił Mark.
– Nie, jeszcze nie.
– To dobrze, bo nic nie powiem. Przysługuje mi prawo do adwokata, więc lepiej mi go znajdźcie.
– Ależ oczywiście. Dziwne jest tylko to, że na wszystkich zdjęciach ma pan włosy, brwi, a nawet wąsy. A teraz wszystko to zniknęło. Czyżby się pan przed kimś ukrywał?
– Żądam adwokata – powtórzył Mark.
– Naturalnie. Aha, jeszcze jedno: nie znaleźliśmy dokumentów magistra Neville’a Manchina z Uniwersytetu Portland. Czy to nazwisko coś panu mówi?
Mówi? Mark poczuł się tak, jakby zdzielono go w głowę ciężkim młotem.
Za lustrem weneckim stała wycelowana w niego kamera wysokiej rozdzielczości. Dwóch siedzących w sąsiednim pomieszczeniu ekspertów śledczych, przeszkolonych w wykrywaniu kłamiących podejrzanych i świadków, uważnie obserwowało jego źrenice, górną wargę, mięśnie twarzy i ułożenie głowy. Na dźwięk nazwiska Manchin Driscoll drgnął. A kiedy odparł niepewnie: „Nic nie powiem, żądam adwokata”, eksperci pokiwali głowami i uśmiechnęli się. Już go mieli.
McGregor wyszedł, zamienił kilka słów z kolegami i wszedł do pokoju Jerry’ego. Usiadł, uśmiechnął się, trochę pomilczał i w końcu spytał:
– Więc wciąż nie chce pan mówić, hę?
– Żądam adwokata – powtórzył Jerry.
– Tak, oczywiście, już go szukamy. Nie jest pan zbyt rozmowny, prawda?
– Żądam adwokata.
– Pana kumpel Mark współpracuje dużo chętniej.
Jerry głośno przełknął ślinę. Miał nadzieję, że Mark zdążył wyjechać, ale chyba nie wyjechał. Co się, do diabła, stało? Jakim cudem tak