Wyspa Camino. Джон Гришэм
wzrok w ścianę książek. I kiedy tak siedział w domu, którego w sumie nie znał, patrząc na szkaradztwa namalowane przez pozbawionego talentu artystę, zastanawiając się, skąd ów artysta wytrzasnął te wszystkie książki i co będzie, kiedy przyjedzie jego siostra Molly, żeby wraz z nim zaplanować pogrzeb, uderzyło go to, jak mało wiedział o zmarłym. Ale niby skąd miałby wiedzieć więcej? Ojciec w ogóle nie poświęcał mu czasu. Kiedy Bruce skończył czternaście lat, umieścił go w szkole z internatem. Latem wysyłał go na półtora miesiąca na obóz żeglarski, a potem, na drugie półtora miesiąca, na ranczo jakiegoś znajomego, słowem robił wszystko, żeby syn nie wrócił do domu. Bruce nie miał pojęcia, że ojciec coś kolekcjonował, nie licząc łańcuszka koszmarnych kobiet. Grał w golfa, w tenisa i lubił podróżować, ale nigdy nie z nim czy jego siostrą, tylko zawsze z najnowszą przyjaciółką.
Więc skąd wziął te wszystkie książki? Od kiedy je zbierał? Czy w domu leżały gdzieś stare rachunki, pisemny dowód ich istnienia? Czy wykonawca testamentu będzie musiał zaliczyć je do spadku i przekazać Uniwersytetowi Emory?
Spadek dla Emory – to też go drażniło. Ojciec czasem o tym wspominał, lecz bez szczegółów. Wzniośle uważał, że jego pieniądze powinny zostać zainwestowane w edukację, zamiast przekazane dzieciom, które by je roztrwoniły. Kilka razy Bruce’a kusiło, by wytknąć mu, że przez całe życie trwonił pieniądze zarobione przez kogoś innego, ale handryczenie się o tego rodzaju sprawy źle by się skończyło.
W tym momencie jednak naprawdę chciał te książki mieć. Postanowił zatrzymać osiemnaście najlepszych, a resztę zostawić. Gdyby ulegając zachłanności, zostawił na półkach dziury, ktoś mógłby je zauważyć. Ułożył książki starannie w kartonach po winie, które znalazł w garażu. Ojciec walczył z butelką od lat i w końcu zawarł z nią rozejm, ograniczając się do kilku wieczornych kieliszków wina dziennie. Przestawianie książek na półkach i maskowanie wolnych miejsc zajęło Bruce’owi wiele godzin. Ale właściwie kto miałby coś zauważyć? O ile się orientował, Molly nic nie czytała i, co ważniejsze, unikała ojca jak ognia, bo nie znosiła jego przyjaciółek. Nie spędziła w tym domu ani jednej nocy i nie wiedziała, co ojciec w nim ma (mimo to dwa miesiące później spytała Bruce’a przez telefon, czy nie słyszał czegoś o „starych książkach tatusia”. Odparł, że nie).
Zaczekał do zmroku i zaniósł kartony do jeepa. Patio, podjazd i garaż obserwowały co najmniej trzy kamery, ale gdyby ktoś go spytał, powiedziałby po prostu, że zabierał swoje stare rzeczy osobiste. Kasety wideo, płyty CD i tak dalej. A gdyby wykonawcę testamentu zainteresowały brakujące pierwsze wydania, odparłby, że nigdy o nich nie słyszał. Idźcie spytać gosposię.
I tak popełnił przestępstwo doskonałe – jeśli rzeczywiście było to przestępstwo. Jego zdaniem, nie. Uważał, że powinien dostać dużo więcej. Dzięki grubemu testamentowi i prawnikom rodziny majątek ojca szybko podzielono, a o bibliotece zapomniano.
Wkraczając do świata rzadkich książek, miał bardzo dobry start. Przestudiowawszy tajniki tej nowej dla niego dziedziny, zdał sobie sprawę, że jego pierwsza kolekcja – osiemnaście tomów wywiezionych z domu ojca – jest warta około dwustu tysięcy dolarów. Ale nie chciał jej sprzedawać, bo obawiał się, że ktoś rozpozna którąś książkę i zacznie zadawać pytania. Ponieważ nie wiedział, jak ojciec wszedł w ich posiadanie, najlepiej było zaczekać, aż minie trochę czasu i zbledną wspomnienia. Miał się szybko nauczyć, że cierpliwość jest w tej branży nakazem.
Kamienicę zbudowano na rogu Trzeciej i Głównej, w samym centrum Santa Rosa. Miała sto lat i pierwotnie mieścił się w niej największy na wyspie bank, który splajtował podczas wielkiego kryzysu. Potem była tam apteka, jeszcze potem inny bank, wreszcie księgarnia. Na piętrze stały pudła, kufry i szafki na dokumenty, pokryte kurzem i zupełnie bezwartościowe. Uznawszy, że piętro też należy do niego, Bruce zburzył parę ścian, wstawił łóżko i powstały w ten sposób lokal nazwał swoim mieszkaniem. Mieszkał tam dziesięć lat, od otwarcia księgarni. Kiedy nie sprzedawał na dole książek, pędził na górę, gdzie sprzątał, czyścił, malował i odnawiał, by w końcu zacząć urządzać.
Pierwszym miesiącem jego działalności był sierpień 1996 roku. Po uroczystym otwarciu z winem i serowymi koreczkami przez kilka dni w księgarni panował duży ruch, ale początkowa ciekawość zaczęła słabnąć. Klientów powoli ubywało. Po trzech tygodniach Bruce zaczął się zastanawiać, czy nie popełnił wielkiego błędu. Ogarnęła go panika, ponieważ sierpniowy zysk netto wyniósł zaledwie dwa tysiące dolarów. A przecież było lato, szczyt sezonu turystycznego. Postanowił zrobić przecenę, coś, przed czym przestrzegała większość niezależnych księgarzy, i całkiem niedawno wydane książki, a nawet bestsellery poleciały w dół o dwadzieścia pięć procent. Przesunął godzinę zamknięcia z siódmej na dziewiątą i harował piętnaście godzin na dobę. Na dole zachowywał się jak rasowy polityk, zapamiętując nazwiska stałych klientów i zwracając uwagę na to, co kupują. Wkrótce stał się również wytrawnym baristą i potrafił zrobić espresso, zajmując się jednocześnie gośćmi. Usunął kilka półek ze starymi książkami, głównie niezbyt chodliwymi klasykami, i urządził tam małą kafejkę. Znów przesunął godzinę zamknięcia, z dziewiątej na dziesiątą. Pisał dziesiątki listów do klientów, autorów i księgarzy, których poznał podczas wyprawy od wybrzeża do wybrzeża. O północy często siadał do komputera, żeby uaktualnić firmowy biuletyn w internecie. Korciło go, aby wzorem większości niezależnych księgarzy otwierać księgarnię w niedziele, ale po pierwsze, nie chciał, bo musiał kiedyś odpocząć, a po drugie, bał się reakcji mieszkańców. Wyspa Camino leżała w „pasie biblijnym” i w pobliżu księgarni znajdowało się kilkanaście kościołów. Ale była też popularnym wczasowiskiem, a turyści raczej nie chodzili na poranne msze. Dlatego we wrześniu pomyślał: do diabła z tym, i w niedzielę o dziewiątej rano otworzył swój przybytek z „New York Timesem”, „Washington Post”, „Boston Globe” i „Chicago Tribune” prosto z drukarni, które okrasił świeżutkimi nuggetsami z kurczaka z restauracji trzy domy dalej. W trzecią niedzielę września księgarnia pękała w szwach.
We wrześniu i październiku zarobił na czysto cztery tysiące dolarów, po pół roku podwoił zysk i przestał się martwić. Rok później Bay Books była już najpopularniejszym miejscem w śródmieściu i najruchliwszym sklepem. Wydawcy i ich specjaliści od sprzedaży, którym wiercił dziurę w brzuchu, w końcu ulegli i wyspa znalazła się na obsługiwanych przez nich trasach promocyjnych. Bruce wstąpił do ABA, Amerykańskiego Towarzystwa Sprzedawców Książek, i bez reszty pochłonęły go jego sprawy, problemy i komisje. Zimą 1997 roku na zjeździe ABA poznał Stephena Kinga i zaprosił go do księgarni. Mistrz Horroru podpisywał książki dziewięć godzin, a jego fani czekali w kolejce, która owijała cały kwartał miasta. Bruce sprzedał wtedy dwa tysiące dwieście książek, różnych tytułów, i miał siedemdziesiąt tysięcy obrotu. Ten wspaniały dzień umieścił Bay Books na mapie Ameryki. Trzy lata później uznano ją za najlepszą niezależną księgarnię na Florydzie, a w 2004 roku „Publishers Weekly” ogłosił ją księgarnią roku. W 2005, po dziewięciu latach ciężkiej walki w okopach, Bruce Cable został wybrany do zarządu ABA.
Był już wtedy znaną postacią. Miał dwanaście garniturów z marszczonej bawełny, każdy w innym kolorze i odcieniu, i nosił je codziennie z wykrochmaloną białą koszulą i krzykliwą muszką, zwykle czerwoną lub żółtą. Uzupełniał ten strój beżowymi zamszowymi butami, do których nie nosił skarpetek; nie wkładał ich nawet w styczniu, gdy temperatura spadała do kilku stopni powyżej zera. Miał długie prawie do ramion włosy, gęste i falujące. Golił się raz na tydzień, w niedzielę rano. Kiedy skończył trzydzieści lat, pojawiły się początki siwizny. Z lekko