Wyspa Camino. Джон Гришэм
wina, a potem wracał na małą sjestę do mieszkania nad księgarnią.
Granica między flirtem i nachalnością bywała często bardzo cienka. Lubił kobiety, a ponieważ one lubiły jego, rozgrywał tę grę z dużym wdziękiem. Ale na prawdziwą żyłę złota trafił dopiero wtedy, kiedy Bay Books stała się popularnym przystankiem dla autorów promujących swoje książki. Połowę z nich stanowiły kobiety. W większości poniżej czterdziestki, podróżowały samotnie i szukały dobrej zabawy, więc kiedy wkraczały do księgarni, trafiając do jego świata, stawały się łatwym łupem. Po obowiązkowym czytaniu, podpisywaniu i długiej kolacji zabierał je często na górę, „na głębsze poszukiwanie ludzkich emocji”. Miał swoje ulubienice, zwłaszcza dwie młode panie, popularne autorki erotycznych powieści kryminalnych. A każda wydawała co najmniej jedną książkę rocznie!
Choć bardzo się starał, żeby postrzegano go jako oczytanego playboya, w głębi duszy był ambitnym biznesmenem. Księgarnia zapewniała mu pokaźny dochód, jednak nie działo się tak bez przyczyny. Bez względu na to, jak późno szedł spać, codziennie przed siódmą rano w szortach i podkoszulku rozpakowywał już książki, ustawiał je na półkach, spisywał tytuły, a nawet zamiatał podłogę. Uwielbiał zapach i dotyk nowych książek prosto z kartonu. Dla każdej znajdował stosowne miejsce. Dotykał każdej, która przychodziła, i – co smutne – każdej, którą musiał odesłać do wydawcy. Nie znosił ich zwracać, więc traktował to jak porażkę, straconą szansę. Zrobił czystkę wśród tych, które się nie sprzedawały, i po kilku latach ograniczył się do około dwunastu tysięcy tytułów. Wszystkie działy księgarni były wypełnione uginającymi się starymi półkami i stosami tomów na podłodze, ale doskonale wiedział, gdzie czego szukać. Ostatecznie własnoręcznie je tam układał. Za kwadrans ósma pędził na górę, brał prysznic i wkładał garnitur dnia, aby punktualnie o dziewiątej otworzyć drzwi i powitać klientów.
Rzadko kiedy brał wolny dzień. Modelowym urlopem był dla niego wyjazd do Nowej Anglii na spotkanie z innym księgarzem czy antykwariuszem w starym zakurzonym sklepiku i rozmowa o sytuacji na rynku. Kochał rzadkie książki, zwłaszcza dwudziestowiecznych amerykańskich pisarzy, i z pasją je kolekcjonował. Jego zbiór rósł, głównie dlatego, że tak bardzo lubił kupować, ale i dlatego, że perspektywa rozstania się z tą czy inną pozycją napełniała go bólem. Tak, był handlarzem, lecz handlarzem, który kupował, nic nie sprzedając. Osiemnaście „książek tatusia” stanowiło cudowny fundament i skończywszy czterdzieści lat, oszacował, że jego kolekcja białych kruków jest warta dwa miliony dolarów.
Kiedy został członkiem zarządu ABA, zmarł właściciel kamienicy. Bruce kupił dom od spadkobierców i zaczął rozbudowywać księgarnię. Przeniósł na piętro bar i kafejkę, zmniejszając swoje mieszkanie. Zburzył ścianę i podwoił wielkość działu dziecięcego. W sobotnie poranki w księgarni roiło się od dzieciaków kupujących książki i słuchających bajek, podczas gdy ich mamy piły na górze kawę pod czujnym okiem przyjaznego właściciela. Szczególną atencją darzył dział książek rzadkich. Zburzył kolejną ścianę na parterze i dobudował salę „pierwszych wydań” z pięknymi dębowymi półkami, boazerią i kosztownymi dywanami. W piwnicy urządził skarbiec na najcenniejsze białe kruki.
Po dziesięciu latach życia w mieszkaniu był gotowy na coś okazalszego. Wpadło mu w oko kilka starych wiktoriańskich domów w historycznej części Santa Rosa i na dwa złożył nawet ofertę, ale ponieważ zaproponował za mało, obydwa zostały szybko sprzedane komuś innemu. Wspaniałe rezydencje, zbudowane na przełomie wieków przez magnatów kolejowych, spedytorów, lekarzy i polityków, były pięknie zachowane i stały przy ponadczasowych uliczkach ocienionych starymi dębami z mchem hiszpańskim. Kiedy w wieku stu trzech lat zmarła pani Marchbanks, Bruce skontaktował się z jej osiemdziesięciojednoletnią córką mieszkającą w Teksasie. Przepłacił, ale nie chciał przegrać po raz trzeci.
Rezydencję zbudował w 1890 roku pewien lekarz w prezencie dla swojej pięknej nowo poślubionej żony i od tamtej pory dom wraz z działką należał do rodziny. Stał dwie ulice na północ i trzy ulice na wschód od księgarni i był olbrzymi: miał cztery poziomy, siedemset pięćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni, strzelistą wieżę na południowej ścianie, wieżyczkę na północnej, szeroką werandę i okna wykuszowe, w tym wiele witrażowych. Miał także taras pomiędzy spadzistymi częściami dachu krytego gontem ułożonym w rybią łuskę. Zajmował róg małej działki ogrodzonej białym płotem i ocienionej trzema starymi dębami z mchem hiszpańskim.
Ciemne drewniane podłogi, pomalowane na jeszcze ciemniejszy kolor ściany, wytarte dywany, zakurzone obwisłe kotary, mnóstwo kominków z brązowej cegły – Bruce uznał, że w środku jest przygnębiająco. Większość mebli kupił wraz z domem i natychmiast zaczął je sprzedawać. Dywany, te w lepszym stanie, przeniósł do księgarni, przez co sprawiała wrażenie o dziesiątki lat starszej. Kotary i draperie były nic niewarte, więc je wyrzucił. Kiedy w domu zrobiło się pusto, wynajął ekipę malarzy, która przez dwa miesiące rozjaśniała wewnętrzne ściany. Następnie zatrudnił miejscowego rzemieślnika i ten przez kolejne dwa miesiące odnawiał każdy centymetr kwadratowy dębowych i sosnowych podłóg.
Bruce kupił ten dom, ponieważ wszystko w nim działało: kanalizacja, elektryczność, woda, ogrzewanie i wentylacja. Nie miał ani cierpliwości, ani ochoty na remont, po którym pewnie by splajtował. Nie miał też drygu do majsterkowania, poza tym znał lepsze sposoby spędzania wolnego czasu. Następny rok przemieszkał nad księgarnią, zastanawiając się, jak umeblować i ozdobić nabyty dom. A dom stał pusty, jasny i piękny, ponieważ zadanie przekształcenia go w coś nadającego się do zamieszkania coraz bardziej go przerażało. Ten majestatyczny przykład architektury wiktoriańskiej zupełnie nie odpowiadał jego nowoczesnym, minimalistycznym gustom. Bruce uważał, że domy z epoki, przeładowane falbankami i ozdóbkami, nie są po prostu w jego stylu.
Bo właściwie dlaczego nie mógłby mieć wielkiego, starego domu wiernego oryginałowi z zewnątrz, a wewnątrz „podrasowanego” i pełnego nowoczesnych mebli oraz dzieł sztuki? Jednak tego rodzaju melanż nie zdałby chyba egzaminu, więc Bruce wciąż był rozdarty.
Chodził tam codziennie i przystawał w każdym pokoju, niepewny i skonsternowany. Czyżby ten pusty moloch, zbyt duży i skomplikowany jak na jego nie do końca sprecyzowane gusta, stawał się jego szaleństwem, kosztownym kaprysem?
Uratowała go niejaka Noelle Bonnet, nowoorleańska antykwariuszka, która przyjechała na wyspę, by promować swoje najnowsze dzieło, album w wielkim formacie za pięćdziesiąt dolarów sztuka. Wiele miesięcy wcześniej widział katalog wydawniczy i urzekły go jej zdjęcia. Jak zwykle odrobił pracę domową i dowiedział się, że Noelle ma trzydzieści siedem lat, od urodzenia mieszka w Nowym Orleanie – choć jej matka była Francuzką – jest bezdzietną rozwódką i uznaną ekspertką od prowansalskich antyków. Miała antykwariat przy Royal Street w Dzielnicy Francuskiej i według jej biografii pół roku spędzała w południowej i południowo-zachodniej Francji, szukając starych mebli. Wydała dwie książki na ten temat i Bruce przeczytał obie.
Zrobił to z nawyku, jeśli nie z powołania. Co tydzień organizował dwa, czasem nawet trzy spotkania autorskie i przed przyjazdem pisarza czy pisarki zawsze czytał wszystkie jej lub jego dzieła. Czytał zachłannie i choć wolał powieści żyjących autorów, ludzi, których mógł poznać, wypromować, z którymi mógłby się zaprzyjaźnić i których losy mógłby śledzić, pochłaniał także biografie, poradniki, książki kucharskie i historyczne, czyli dosłownie wszystko. Przynajmniej tyle mógł zrobić. Podziwiał pisarzy i jeśli któryś zechciał poświęcić mu czas, wpaść do księgarni, zjeść z nim lunch i wypić drinka, chętnie rozmawiał z nim o jego twórczości.
Czytał do późnej nocy i często