Wyspa Camino. Джон Гришэм
mail był tylko trochę mniej ogólnikowy, ale przynajmniej dowiedziała się, że szkoła jest w Nowej Anglii. Poza tym propozycję spotkania na kawie podniesiono na wyższy poziom, zmieniając ją na „szybki lunch”. Czy pani Mann mogłaby wpaść do Spanky’ego, knajpki przy Franklin Street niedaleko kampusu?
Mercer ze wstydem przyznała się przed sobą, że myśl o lunchu jest w tej chwili dużo bardziej kusząca niż perspektywa uczenia bandy dzieciaków uprzywilejowanych bogaczy. Mimo wysokiej pensji nowa posada byłaby z pewnością degradacją. Mercer przyjechała do Chapel Hill przed trzema laty, chcąc uczyć i, co ważniejsze, dokończyć powieść, którą właśnie pisała. Teraz wyleciała z pracy, a niedokończona powieść była dokładnie w takim samym stanie.
Kiedy weszła do restauracji, pomachała do niej mniej więcej pięćdziesięcioletnia kobieta, dobrze ubrana i zebrana w sobie. Wyciągnęła rękę i powiedziała:
– Donna Watson. Miło mi panią poznać.
Mercer usiadła naprzeciwko niej i podziękowała za zaproszenie. Kelner rzucił na stolik dwa jadłospisy.
Nie tracąc czasu, Donna Watson stała się kimś innym.
– Przyznaję się bez bicia, że pozwoliłam sobie na pewne oszustwo. Nie nazywam się Donna Watson, tylko Elaine Shelby. Pracuję w firmie z Bethesdy.
Mercer spojrzała na nią obojętnie i uciekła wzrokiem w bok, usilnie szukając stosownej odpowiedzi.
– Okłamałam panią – ciągnęła Elaine. – Przepraszam i obiecuję, że to się już nie powtórzy. Ale o lunchu mówiłam serio. Ja stawiam, więc proszę mnie chociaż wysłuchać.
– Domyślam się, że miała pani ważny powód, żeby skłamać – powiedziała ostrożnie Mercer.
– Bardzo ważny i jeśli daruje mi pani to wykroczenie i mnie wysłucha, wszystko wyjaśnię.
Mercer wzruszyła ramionami.
– Jestem głodna, więc będę słuchała, dopóki nie zaspokoję apetytu, i jeśli do tej chwili się pani nie wytłumaczy, pójdę na spacer.
Elaine posłała jej uśmiech, którym podbiłaby każdego. Jej przodkowie musieli pochodzić z Bliskiego Wschodu albo z Włoch czy Grecji, bo miała ciemne oczy i śniadą cerę, jednak mówiła z akcentem ze Środkowego Zachodu, zdecydowanie amerykańskim. Miała krótkie, siwe włosy obcięte tak stylowo, że dwa razy zerknęło na nią paru mężczyzn. Była kobietą piękną i nienagannie ubraną, zupełnie niepasującą do restauracji pełnej studenckich niechlujów.
– Ale w tej drugiej sprawie nie kłamałam – powiedziała. – Dlatego tu jestem, żeby namówić panią do przyjęcia pracy korzystniejszej i lepiej płatnej niż ta, o której pisałam w mailu.
– Niby co miałabym robić? – spytała Mercer.
– Pisać. Dokończyć powieść.
– Którą?
Wrócił kelner, więc szybko zamówiły sałatę z grillowanym kurczakiem i wodę gazowaną. Kelner zabrał jadłospisy, zniknął i po chwili Mercer rzuciła:
– Więc słucham.
– To długa historia.
– Zacznijmy od oczywistej zagadki: od pani.
– Dobrze. Pracuję w firmie detektywistycznej zajmującej się bezpieczeństwem i ochroną. Jest to renomowana spółka, o której nigdy pani nie słyszała, ponieważ nigdzie się nie reklamujemy i nie mamy swojej strony internetowej.
– Nie ruszyłyśmy z miejsca – zauważała Mercer.
– Proszę o cierpliwość, ruszymy. Pół roku temu gang złodziei ukradł rękopisy Fitzgeralda z Biblioteki Firestone’a w Princeton. Dwóch złapano, zatrzymano i siedzą w areszcie. Pozostali zniknęli. Rękopisów nie odzyskano.
Mercer kiwnęła głową.
– To była głośna sprawa.
– Tak. Rękopisy, wszystkie pięć, ubezpiecza nasz klient, duża prywatna firma specjalizująca się w ubezpieczaniu dzieł sztuki, kosztowności i rzadkich aktywów. O niej też na pewno pani nie słyszała.
– Nie śledzę działalności tego rodzaju firm.
– Szczęściara. W każdym razie szukaliśmy pół roku, ściśle współpracując z FBI i WOCA, ich komórką zajmującą się tego rodzaju sprawami. Ciśnienie rośnie, ponieważ za sześć miesięcy nasz klient będzie musiał wystawić uniwersytetowi czek na dwadzieścia pięć milionów dolarów. Ale tak naprawdę Princeton nie chce pieniędzy. Chce odzyskać rękopisy, które, jak się pani domyśla, są bezcenne. Wpadliśmy na kilka tropów, jednak nie są zbyt obiecujące. Na szczęście w mrocznym światku skradzionych książek i manuskryptów nie ma zbyt wielu poważnych graczy i wydaje nam się, że jeden z nich zostawił ślad.
Kelner postawił między nimi butelkę i dwie szklanki z lodem i cytryną.
– To ktoś, kogo być może pani zna – dodała Elaine, kiedy odszedł.
Mercer spojrzała na nią, niepewnie odchrząknęła i wzruszyła ramionami.
– Mało prawdopodobne.
– Zna pani wyspę Camino, i to od dawna. Jako dziecko spędzała tam pani wakacje u babci, w jej domu na plaży.
– Skąd pani wie?
– Pisała pani o tym.
Mercer westchnęła i sięgnęła po butelkę. Nalewała wodę powoli, bo od natłoku myśli zakręciło jej się w głowie.
– Niech zgadnę. Przeczytała pani wszystko, co napisałam.
– Nie, tylko to, co zostało wydane – odparła Elaine. – Zrobiłam to w ramach przygotowań do naszej rozmowy i muszę przyznać, że była to świetna lektura.
– Dzięki. Przykro mi, że jest tego tak niewiele.
– Jest pani młoda, utalentowana i dopiero pani zaczyna.
– Dobrze, więc posłuchajmy. Zobaczę, czy odrobiła pani pracę domową.
– Proszę bardzo. Październikowy deszcz, pani pierwszą powieść, wydało Newcombe Press w dwa tysiące ósmym, kiedy miała pani tylko dwadzieścia cztery lata. Książka sprzedała się całkiem przyzwoicie, osiem tysięcy w twardej oprawie, dwa razy tyle w miękkiej oraz e-booki. Nie była bestsellerem, ale krytycy bardzo panią chwalili.
– Nie ma to jak pocałunek śmierci – mruknęła Mercer.
– Została nominowana do National Book Award i znalazła się wśród kandydatek do PEN/Faulkner Award.
– I nie dostała ani jednej, ani drugiej.
– Nie, ale bardzo niewiele debiutantów cieszy się tak wielkim uznaniem, zwłaszcza jeśli są tak młodzi jak pani. „Times” zaliczył Październikowy deszcz do dziesięciu najlepszych książek roku. Następnie wydała pani Muzykę fal, zbiór opowiadań, który krytycy także chwalili, ale, jak pani wie, opowiadania nie sprzedają się zbyt dobrze.
– Owszem, wiem – potwierdziła Mercer.
– Potem zaczęła pani zmieniać agentów i wydawców… no i cóż, świat wciąż czeka na więcej. Tymczasem opublikowała pani trzy opowiadania w czasopismach literackich, w tym to, w którym opisuje pani, jak wraz z babcią Tessą pilnowałyście żółwich jaj na plaży.
– O babci też słyszeliście?
– Mercer, wiemy o pani tylko tyle, ile mogliśmy się dowiedzieć z publicznych źródeł. Tak, dużo węszyliśmy,