Winne Wzgórze Tom 2 Nadzieja. Dorota Schrammek
ma za co.
– Nigdy nie wypowiadałeś przy mnie jej imienia – zaczęła się tłumaczyć z gafy. – W ogóle o niej… – urwała, aby nie powiedzieć czegoś, czego mogłaby żałować.
– W ogóle o niej nie wspominałem, prawda? To chciałaś powiedzieć – dokończył z niemal stoickim spokojem. – O czym miałem opowiadać? O mojej porażce jako męża i lekarza? Nie byłem w stanie uchronić żony przed śmiercią. Praktykuję medycynę, mam znajomości, a ona musiała odejść w hospicjum. Jestem…
– Przecież to nie twoja wina! Przestań! – przerwała potok słów, jaki z siebie wyrzucał.
To był moment, kiedy czuł potrzebę mówienia. Uchodził z niego nagromadzony żal.
– Moja! Powinienem wiedzieć, że jej osłabienie nie jest objawem wiosennego zmęczenia. Wypadające włosy także mają inną przyczynę, podobnie jak ziemisty kolor skóry. Zorientowałem się dopiero po wynikach krwi i markerach. A wtedy było już za późno. Nowotwór rozprzestrzenił się po jej drobnym organizmie… W chwili śmierci ważyła czterdzieści kilogramów, wyobrażasz sobie? Była niczym dziesięcioletnia dziewczynka. Mogłem ją uchronić przed cierpieniem.
– Nie jesteś wszechwiedzący, nie mogłeś…
– Mam znajomości. Gdybym uruchomił je wcześniej, być może żyłaby do tej pory.
– Pewności nie masz. Nie rozumiem, dlaczego się obwiniasz.
– A ty nie obwiniałabyś się za śmierć osoby, którą kochasz?!
Liliana spojrzała na niego zaskoczona. Zdziwiła ją forma teraźniejsza. Nie powiedział „kochałaś”, tylko „kochasz”. Jasne, przecież Roma ciągle jest obecna w jego sercu… Od śmierci minęły zaledwie dwa miesiące. Chciała się odezwać, ale uprzedził ją, ponownie przywołując kelnerkę.
– Poproszę jeszcze jedną kawę. Tym razem po irlandzku. Z podwójną porcją whisky.
Liliana zerknęła w stronę okna. Z daleka widziała samochód lekarza zaparkowany tuż przed wejściem.
– Odwiozę cię potem do domu. Auto może tutaj zostać.
Puścił jej uwagę mimo uszu. Kawę wychylił niemal duszkiem. Otarł usta serwetką i wstał.
– Nie trzeba. A ty spełniaj marzenia, póki masz na to czas. Roma też ich miała wiele. Nie udało się. Głównie przeze mnie.
Liliana chciała zaprotestować, ale mężczyzna szybko rzucił banknot na stół i nie czekając na resztę, opuścił restaurację. Wsiadł do samochodu i odjechał z piskiem opon. Lila patrzyła za nim w zamyśleniu.
Rozdział 6. A wszystko te czarne oczy
Tadeusz podniósł rękę do czoła. Nic nie widział w tak intensywnym blasku. W upalne dni, a takie panowały niemal od początku maja, nie wyjeżdżał z Winnego Wzgórza. Jeżeli miał zająć się Kacperkiem, prosił o przywiezienie go do siebie. Maluch miał tutaj nie tylko świeże powietrze, ale przede wszystkim sporo miejsca do zabawy. Mężczyzna kupił mu plastikową piaskownicę, trochę zabawek i specjalny piasek. Wnuk mógł używać sobie do woli. Bawił się, skakał, hasał, a gdy wieczorem przyjeżdżała po niego Sabina, nie było czystego miejsca na małym ciałku, za które mogłaby go chwycić. Ze śmiechem prowadziła synka do łazienki pod prysznic i długo oblewała wodą. Tadeusz w tym czasie przygotowywał posiłek. Zjadali kolację i jechali do siebie. Sabina telefonowała zawsze po powrocie. Kacperek zasypiał już w samochodzie, umęczony całym dniem u dziadka.
Dziadek… To słowo nadal wywoływało w Tadeuszu dreszcze. Ojciec – nie. Pewnie dlatego, że córka była już dorosła i praktycznie łączyły ich więzy krwi, a nie uczucia. Miała opory, gdy musiała powiedzieć „tato”. Zdecydowanie łatwiej przychodziło jej zwracanie się po imieniu. Było bezpieczniejsze i neutralne. Natomiast Kacperek nie miał najmniejszego kłopotu: dziadek stał się dziadkiem od razu. Chłopiec pewnie jeszcze nie rozumiał, co to znaczy. Zyskał towarzysza, który zajmował się nim wtedy, kiedy mama i babcia nie mogły. Dziadek podsuwał mu w dodatku smakołyki, które były zabronione w domu.
Po tym jak Sabina odebrała malucha, Tadeusz delektował się zimnym piwem wyciągniętym dopiero co z lodówki. Usiadł na leżaku pod drzewem i przymknął oczy. Z jednej strony miał ochotę na drzemkę, z drugiej wiedział, że nie może jej sobie uciąć, bo nie zaśnie w nocy. Głowa leciała mu po oparciu leżaka. Powieki niemal się zamykały. Jeszcze chwila i nadejdzie sen.
– Halo! Halo! – Dobiegł go męski głos spod bramki.
Tadeusz momentalnie się ocknął. Przyłożył dłoń do czoła, by dostrzec, kto tam stoi. Na listonosza było za późno. Pocztę rozwoził zawsze około południa, nie teraz.
– Halo! Proszę pana!
Gospodarz podniósł się niechętnie z miejsca. Wypite do połowy piwo dawało już o sobie znać. Krok stał się nieco chwiejny. Tadeusz nie widział dokładnie, do kogo idzie. Szedł pod słońce. Dopiero w pobliżu furtki, gdy znalazł się w cieniu drzewa, dostrzegł gościa. Był to młody, może trzydziestokilkuletni mężczyzna z ciemnymi, nieco przydługimi włosami, które zdaniem Tadeusza pasowały przybyszowi. Ogorzała twarz wskazywała na to, że gość często przebywa na powietrzu. Na plecach dźwigał duży plecak, a pod pachą dzierżył niewielką gitarę.
– Słucham – odezwał się starszy mężczyzna.
– Przepraszam, że nachodzę. – Dopiero teraz dał się słyszeć w jego głosie wschodni zaśpiew. – Mam nadzieję, że nie wystraszyłem pana.
– O co chodzi? – Tadeusz zaczął się nieco irytować.
– Nie potrzebuje pan kogoś do pracy?
– Jakiej pracy?!
– Jakiejkolwiek. – Młody mężczyzna się uśmiechnął. – Jestem w stanie robić wszystko, od prac ogrodowych, poprzez leśne, remontowe, budowlane. O fizyczne zajęcie chodzi.
– Nie, dziękuję. Radzę sobie ze wszystkim sam. – To mówiąc, Tadeusz spojrzał na wysoką trawę porastającą podwórze. Właściwie było to siano. Zamiast koloru zielonego panował żółtopomarańczowy. Kacperek nie lubił biegać bosymi stopami po tym ściernisku, bo kaleczył je sobie, a gospodarz nienawidził koszenia. To była jedyna czynność wywołująca w nim wstręt. Miał wrażenie, że wraz z uruchomieniem kosiarki w powietrzu zaczynają wirować tysiące trawiastych drobinek dostające się do oczu, uszu, w nozdrza, pod koszulę, powodujące okropne swędzenie oraz duszności. Kiedyś najął kogoś ze wsi, ale to było dawno. Stał przed młodym człowiekiem i drapał się po głowie. – Właściwie to jednak wykorzystałbym pana do czegoś… – zaczął, a tamtemu buzia aż pokraśniała z zadowolenia. – Potrzebuję, by ktoś skosił to siano na mojej posesji. Ma pan teraz czas?
– Tak! – Gość przeszedł przez otwartą przez Tadeusza furtkę i postawił plecak pod drzewem. – Gdzie szukać kosiarki?
Obaj udali się w stronę drewutni wskazanej przez gospodarza. Był tam wszelki sprzęt, z którego Tadeusz niewiele korzystał. Wiedział jedynie, do czego służy kosiarka. Młody towarzysz wyciągnął ją na zewnątrz i dokładnie obejrzał.
– Paliwa powinno wystarczyć – ocenił. – Ale przydałoby się naoliwić tarcze, nim zacznę. Koszenie pójdzie wtedy zdecydowanie łatwiej, tym bardziej że są tu już suche łodygi, a nie soczysta trawa. Ma pan towot?
Tadeusz rozłożył bezradnie ręce.
– Nie wiem.
– Proszę pozwolić