Wyprawa Gniewomira. Piotr Skupnik

Wyprawa Gniewomira - Piotr Skupnik


Скачать книгу
wieczór jednak warunki się pogorszyły. Zerwał się silny i porywisty wiatr, który stopniowo narastał. Z zakrywających niebo ciemnych chmur zaczął gęsto padać marznący deszcz. Ponadto Thor wywołał potężną burzę, uderzając Mjolnirem w kowadło. Gromowe huki były ogłuszające. Jaskrawożółte błyskawice rozświetlały niebo, bijąc w spienioną wodę.

      Musieliśmy znacząco zboczyć z właściwego kursu, aby uniknąć zatopienia. Przy pomocy wioseł udało nam się dotrzeć do słowiańskiego brzegu i rzucić kotwice. Nasze drakkary zacumowały bezpiecznie. Przemoczeni do suchej nitki, wyszliśmy na ląd. Szybko zbudowaliśmy kilka prostych namiotów z patyków i starego płótna. Siedzieliśmy w nich skuleni, posilając się suszonym mięsem. Patrzyliśmy, jak szybko zapoda zmrok.

      W jednym z naprędce skleconych szałasów tłoczyło się pięciu ludzi: Ja, Ingwar, Angward, Jaćwież i Jorund. Mój przyrodni brat nie miał broni, lecz nadal nosił sfatygowaną kolczugę, którą mu pozostawiłem. Po posiłku moi przyjaciele zmiarkowali, że chcę pogawędzić z bratem w cztery oczy. Dlatego rozmyślnie wyszli na dwór, niby za potrzebą. Jorund nie czekał długo i szybko przeszedł do rzeczy. Spojrzał na mnie z szelmowskim uśmieszkiem na twarzy i rzekł:

      − Bogowie mają niezły ubaw.

      − Niby z czego? – spytałem.

      − Z mego podstępu, który okazał się godny samego Lokiego.

      − Co ty bredzisz? Przecie pokonałem cię i przejąłem twój statek, a teraz wiozę cię do Bolesława, który najpewniej zetnie twoją głowę.

      − Spodziewałem się tego. Przewidziałem, że nie podołam tobie w walce, gdyż stałeś się prawdziwym Panem Mieczy.

      − Po co więc walczyłeś?

      − Cóż. Taki właśnie był podstęp. Miałeś zostać wywabiony z Gniewogardu.

      − Dlaczego?

      − Podczas gdy my zabawialiśmy się na Bornholmie, twoja piękna złotowłosa branka została porwana.

      Poczułem jak krew odpływa mi z twarzy. Schwyciłem Jorunda za gardło i ścisnąłem mocno.

      − Gadaj przez kogo? – syknąłem.

      − Kupca Odinara Otarssona – wycharczał brat. Puściłem go i sięgnąłem po niewielki sztylet, którego ostrze błysnęło w mroku.

      − Jeśli to, co mówisz jest prawdą, staniesz się podobny do Odyna – rzekłem.

      − Jakże się to stanie?– zdziwił się Jorund.

      − Wyłupię ci lewe oko.

      − Jeszcze zobaczymy, braciszku – roześmiał się.

      Gdy nastał świt, burza ucichła. Mimo wciąż siąpiącego deszczu wypłynęliśmy na morze, aby jak najrychlej dotrzeć do domu. W mojej duszy narastał niepokój. Aż do południa zmagaliśmy się z wiatrem, machając wiosłami. Musiałem stale napierać na ster, aby utrzymać łódź w stosownej odległości od brzegu. Angward, prowadzący Nocnego Łowcę, czynił podobnie. W końcu udało nam się dobrnąć do celu.

      Już z daleka spostrzegłem krzątaninę wokół Gniewogardu i poczułem strach oraz troskę o los ukochanej. Kiedy moje drakkary rzuciły cumy, Teobald wybiegł nam na spotkanie, wołając:

      − Tragedia, panie! Porwano panią Welewitkę! Jednym susem przesadziłem burtę okrętu i wylądowałem w grząskim piasku. Podbiegłem do księdza i zapytałem:

      − Kiedy to się stało?

      − Wczoraj po południu, panie.

      − Jak?

      − Nie było mnie przy tym, lecz widziałem statek, podążający ku ziemiom niemieckim. Dowodził nim kupiec, z którym ongiś się targowałeś. Pamiętam, że zaprosiłeś go nawet na posiłek.

      − Odinar Otarsson – stwierdziłem.

      − Tak, panie. Masz dobrą pamięć.

      − Mój brat powiedział mi o Otarssonie – wyjaśniłem.

      − Twój brat? – zdziwił się duchowny.

      − Tak. Wygląda na to, że zawarli jakiś sojusz.

      Po usłyszeniu złych wieści natychmiast chciałem puścić się w pogoń za porywaczami. Wiedziałem, że bojowy drakkar jest szybszy od handlowej knary. Miałbym więc szansę na dopędzenie zdradzieckiego handlarza, którego załoga nie byłaby w stanie odeprzeć ataku mych wojowników. Pamiętałem też jednak o tym, że wróg zyskał sporą przewagę czasową. Ponadto nad morzem zalegała gęsta mgła przesłaniająca widnokrąg. Dlatego, po głębokim namyśle, zaniechałem natychmiastowego pościgu, uznając go za bezcelowy. Poleciłem jednak Teobaldowi, aby poprosił Boga o pomoc w ocaleniu mojej Welewitki.

      Potem udałem się niezwłocznie do mego dworzyszcza. W izbie zastałem pięć niewiast i czwórkę dzieci. Cztery kobiety otaczały siedzącą na krześle Jarzębinę. Na jej głowie spostrzegłem spory, przesiąknięty krwią opatrunek. Na kolanach żony Angwarda kulili się dwuletni bliźniacy: Kastamir i Waldmir. Nieco z tyłu, za krzesłem, stały też moje dzieci.

      Wojmir spostrzegł mnie pierwszy i podbiegł. Za bratem przytruchtała pochlipująca cicho Marzanna. Wziąłem dzieci na ręce i przytuliłem.

      − Źli ludzie porwali mamę – skarżyła się córka.

      − Zdzieliłem jednego kijem – dodał syn.

      − Nie martwcie się – uspakajałem je. – Na pewno odnajdziemy matkę.

      − To była zaplanowana zasadzka – odezwała się Jarzębina. – Chodziłyśmy po lesie z Welewitką, wypatrując świeżych ziół. Mały Wojmir był z nami. Chodził po krzakach i szukał trolli. Chłopiec bawił się świetnie, a my gwarzyłyśmy sobie wesoło. Nagle z gąszczu wyłonił się drab i schwycił Wojmira. Welewitka natychmiast ruszyła na niego. Wtem zza drzew wychynęli dwaj następni zbóje i pochwycili ją. Krzyczała i próbowała się wyrwać, lecz byli silni. Podbiegłam do pierwszego intruza, który wciąż trzymał Wojmira. Próbowałam wyrwać mu dziecko, lecz walnął mnie w głowę i pozbawił zmysłów.

      − Gdy ciotka Jarzębina omdlała – ożywił się mój syn – dostrzegłem dziurę w kaftanie na brzuchu wroga. Dźgnąłem kijem w to miejsce i poczułem, jak jego koniuszek wbija się w ciało. Zły człowiek wrzasnął z bólu i puścił mnie, a potem uciekł.

      − Dzielny z ciebie chłopiec, Wojmirze – pochwaliłem go. – Wyrośniesz na wielkiego wojownika. Teraz zostań tu i bacz na siostrę, a ja dowiem się gdzie jest mama.

      − Uwolnij ją, ojcze – poprosiła córeczka.

      − Oczywiście, że to zrobię – zapewniłem. – Podążę za Welewitką choćby na kraniec świata.

      − Nie pozwól, żeby mama zginęła.

      − Nie pozwolę.

      Pozostawiwszy dzieci pod opieką kobiet, wyszedłem na dwór. Od razu udałem się na Ragnarök, gdzie nadal przebywał mój przyrodni brat. Kiedy dotarłem nad brzeg, Jorunda właśnie sprowadzono na ląd. Ingwar oraz Jaśko pilnie go strzegli. Nie zwlekając, wydobyłem z pochwy sztylet i podszedłem do niego. Przytknąłem czubek ostrza do lewej powieki brata.

      − Czas spełnić obietnicę – oznajmiłem. – Chyba, że powiesz mi wszystko.

      Jorund przez chwilę patrzył na mnie lodowatym wzrokiem, lecz ostatecznie uznał chyba, że nie warto tracić oka i rzekł.

      − A o czym tu gadać. Wszystko jest jasne.

      − Dlaczegoś kazał ją porwać?

      − Bo chciałem, abyś wiedział jak to jest, kiedy wiesz, że ktoś dzieli łoże z twoją żoną i nie możesz


Скачать книгу