Wyprawa Gniewomira. Piotr Skupnik
Uknułeś wszystko z Arnulfem Kulawym.
− Nic podobnego. Arnulf był niewinny. Niepotrzebnie skróciłeś go o głowę.
− Uczyniłem to, gdyż ogarnął mnie gniew – tłumaczył się Jorund.
− Jak zwykle – stwierdziłem. – Ponadto, najeżdżałeś słowiańskie brzegi, bo wiedziałeś, że Bolesław przyśle mnie tutaj.
− Oczywiście i dziś odzyskam honor, który mi odebrałeś.
− Skoro tego chcesz, to walczmy, jeden na jednego. Moja propozycja zaskoczyła Jorunda, bo przez chwilę jakby się wahał. Postanowiłem wykorzystać nadarzającą się sposobność.
− Czyżbyś bał się ze mną walczyć, braciszku? – podjudzałem go.
Jorund pobladł. Wiedział doskonale, że moi ludzie mają niewielką przewagę liczebną nad jego wojami. Ponadto moja obelga rozsierdziła go do głębi. Teraz nie mógł się już wycofać, gdyż straciłby szacunek w oczach swych kompanów. Postanowił więc przyjąć moje wyzwanie.
− Niczego się nie boję – odparł butnie. – Dziś wyłupię ci oczy, abyś nie mógł odnaleźć drogi do dworu Odyna.
− Czcze przechwałki – odgryzłem się i zawołałem do swoich ludzi. – Przygotujcie pole walki!
Moi wojownicy natychmiast wzięli się do pracy. Angward wyznaczył równe, kwadratowe pole, liczące dziesięć na dziesięć kroków. Uczynił to przy pomocy przyniesionych z lasu gałązek leszczyny. Pojedynek miał trwać, dopóki jeden z walczących zostanie powalony lub wykroczy poza wyznaczony kwadrat, narażając się tym samym na wieczną hańbę. Miał to być prawdziwy spacer po wyspie.
Ja uzbroiłem się w miecz i tarczę. Zakrzywioną szablę zawiesiłem na plecach, aby w razie potrzeby jak najszybciej móc ją wydobyć. Jorund w prawicy dzierżył jednoręczny topór, a w lewicy okrągłą tarczę. Długi miecz kołysał mu się nadal u lewego biodra. Kiedy przestąpiliśmy leszczynowe gałązki, mężowie z obu załóg poczęli wołać:
− Holmganga, holmganga, holmganga!
Ja byłem tym, który rzucił wyzwanie. Musiałem więc czekać na pierwszy cios. Mój przyrodni brat nie ociągał się i szybko przypuścił atak. Rąbnął toporem w moją tarczę, chcąc jednym uderzeniem rozbić ją w drzazgi. Lipowe drewno jednak wytrzymało. Ja z kolei zablokowałem mieczem tarczę przeciwnika, gdyż jej skraj znalazł się niebezpiecznie blisko mojej głowy. Naparliśmy na siebie i zderzyliśmy się piersiami. W mgnieniu oka zaparło mi dech, na szczęście ledwie na chwilę. Jorund został odrzucony do tyłu, lecz zdołał utrzymać równowagę. Nie zwlekając natarł ponownie. Przyklęknąłem na jedno kolano, przyjmując cios topora na tarczę, uniesioną wysoko nad głowę. Poczułem, jak żelazo zagłębia się w drewnie i wtedy wyprowadziłem szybkie cięcie w nogi rywala. Jorund puścił trzonek tkwiącego w mojej tarczy topora i odskoczył. Podniosłem się z przyklęku, jednocześnie odrzucając zniszczoną tarczę daleko poza pole walki. Następnie wydobyłem zakrzywioną szablę. Mój brat, pozbawiony topora, musiał sięgnąć po miecz.
− Nauczyłeś się walczyć, Oli – burknął.
− A ty nie nauczyłeś się cierpliwości – stwierdziłem i zaatakowałem.
Nacierałem na niego szybko i gwałtownie, wykonując zamaszyste cięcia. Jorund ustawił się bokiem i przyjmując moje ciosy na tarczę, stopniowo ustępował pola. Gdy jego prawa stopa dotykała już leszczynowych gałązek, zdecydował się na desperacki atak. Jego miecz śmignął z szybkością atakującego węża. Zdradzieckie pchnięcie było skierowane prosto w moje usta. Gdyby dotarło do celu, zginąłbym niechybnie. Znałem jednak brata, więc spodziewałem się podobnego ataku i w ostatniej chwili wykonałem unik w bok. Poczułem, jak ostrze jorundowego miecza zacięło lekko mój policzek, niczym niewprawnie trzymana brzytwa. W odpowiedzi wykonałem cięcie na przedramię wysuniętej do przodu ręki przeciwnika. Ostrze szabli przecięło kolczugę i naruszyło mięśnie. Trysnęła krew. Jorund syknął z bólu i rozwarł dłoń. Jego klinga upadła na piach. Rozwścieczony, próbował uderzyć mnie strzępkami rozbitej tarczy, lecz ja byłem szybszy. Zdzieliłem go płazem własnego miecza prosto w czoło. Dobrze wiedziałem, że hełm złagodzi uderzenie. Mój cios był jednak na tyle silny, że ogłuszył brata. Jorund upadł na ziemię, jak rażony gromem.
Widząc to, moi ludzie wznieśli radosne okrzyki. Jorundowi wojowie milczeli. Ich twarze były ponure i wrogie, gdyż nie wiedzieli, co teraz z nimi będzie.
Stojąc nad nieprzytomnym bratem, dotknąłem prawą dłonią policzka, z którego ciekła krew. Z ulgą stwierdziłem, że rana nie jest groźna i powinna rychło się zabliźnić. Kiedy wreszcie ucichły wiwaty rzekłem:
− Weźcie zamroczonego jarla i zanieście go na Ragnarök. Jaćwież i Walgierz podeszli, aby wykonać rozkaz. Wprawnie schwycili ogłuszonego Jorunda i zanieśli go na łódź.
− Nie zapomnijcie go skrępować! – Zawołałem za nimi. Przestąpiłem gałęzie leszczyny i podszedłem do ludzi mego brata, którzy zbili się w ciasną gromadę i spoglądali na mnie nieufnie. Wiedziałem, że ich broń jest gotowa do użycia.
− Czy któryś z was walczył w cieśninie Sund? – zapytałem.
Dwudziestu czterech wojów uniosło ręce.
− Czy wiecie jak zginął Elfhelm? – znów spytałem.
− Wiemy, panie – odparł ktoś. – Widziałem z pokładu statku, na którym przyszło mi walczyć, jak powaliłeś Smoczego Łba.
− Jak cię zwą?
− Thorgils Bjarnasson, panie.
− Chciałbyś mi służyć, Thorgilsie?
− Tak, panie.
− Zatem witaj w mojej załodze.
− Dziękuję, panie – wyjąkał niepewnie Thorgils. Powiodłem wzrokiem po pozostałych, którzy nadal uparcie milczeli. Nie chciałem przeciągać tej chwili, więc znów odezwałem się pierwszy.
− Nie macie już wodza, gdyż wasz jarl został pojmany – stwierdziłem. – Wasz piękny okręt również zostanie zabrany lub spalony. Możecie jednak go zachować i służyć mi wiernie.
− Możemy też walczyć o swoje życie – odburknął Karir.
− Czekałaby was tylko honorowa śmierć, bo nie macie szansy na zwycięstwo, lecz nawet gdyby wam się udało to dokąd popłyniecie?
− Tam, gdzie poniesie wiatr.
− Właśnie. Będziecie błąkać się po Midgardzie zdani na kaprysy losu, jak pozbawiona przywódcy banda zbójów. Przy mnie zaś czeka was krwawa walka i wielka sława oraz nieprzebrane bogactwa.
− Dajesz nam słowo?
− Tak. Powołuję się na wszystkich bogów, jakich znam. Kiedy przebrzmiały te słowa, Karir podszedł i podał mi rękojeść swego miecza, sam trzymając za ostrze.
− Będę ci służył, jarlu Gniewomirze, aż do śmierci mojej lub twojej – rzekł. – Przysięgam na Thora i Odyna.
− Dziękuję ci za twe odważne słowa, Karirze Helgarssonie – odparłem. – Obiecuję, że nagroda cię nie ominie.
− Liczę na to, jarlu Gniewomirze. Twój ojciec byłby z ciebie dumny.
− Może jest, jeśli patrzy z Walhalli. Któż to wie. Puściłem broń Karira i czekałem. Pozostali wojownicy podchodzili i ceremonia powtarzała się. Czterdziestu pięciu ludzi złożyło mi przysięgę wierności. Ci, którzy odmówili, zniknęli w lesie.
− Trzeba nam odpłynąć, nim miejscowy jarl dowie się o wszystkim – orzekł Ingwar.
−