Ultima. L.S. Hilton

Ultima - L.S. Hilton


Скачать книгу
choć jednocześnie rozpalonej skórze – i to mnie doprowadziło na szczyt, przemoczoną, ubóstwioną.

      Serafim zatopił zęby w moim ramieniu, a ja opadłam na niego łagodnie, wyciągając ręce do jego kumpla, który położył głowę na chłodnym zagłębieniu między moimi piersiami. Słyszałam bicie trzech naszych serc. A potem z przerażeniem dostrzegłam parę oczu nieco za nami i kolejną na krawędzi ściany i usłyszałam czyjeś stłumione westchnięcie.

      – Chyba mamy towarzystwo – powiedziałam powoli.

      – Nie martw się, nie będą nam przeszkadzać – szepnął Raffaele. – Tylko patrzyli.

      Obaj moi chłopcy byli wciąż ubrani. Zostaliśmy tam, moje nagie ciało pomiędzy ich muskularnymi sylwetkami, aż szurające cicho kroki oznajmiły, że nasza publiczność się rozeszła, a niesiony wiatrem od morza mróz zaczął kąsać.

      Było około pierwszej w nocy, kiedy otulając się kurtką, wyruszyłam pieszo w kierunku hotelu. Moja sukienka była zniszczona, a jej cienki zamsz poplamiony i podrapany, ale nie dbałam o to. Kościoły wypuszczały wiernych po pasterce, a ojcowie rodzin prostowali się w eleganckich marynarkach i prowadzili pośpiesznie do samochodów zasypiające na stojąco dzieci. Do szopy, hej, pasterze… Gdzieś daleko, na czarnych wodach krążyły łodzie ratunkowe.

      Wróciłam do hotelu, wzięłam kupiony wcześniej karton fajek, owinęłam go kartką z hotelowego notesu, nabazgrałam na niej „Wesołych Świąt” i zostawiłam paczkę pod drzwiami da Silvy. Dzień narodzin Naszego Pana planowałam spędzić w łóżku.

      6

      Nastał poranek drugiego dnia świąt. Dzielnica przemysłowa była tak brzydka i nijaka, jak wszystkie tego typu miejsca. Minęliśmy anonimowe magazyny i strefy załadunku, gdzie kilku chińskich pracowników zrobiło sobie właśnie przerwę na papierosa. Potem naszym oczom ukazały się dwa rzędy baraków podobnych do domków w obozie dla uchodźców – z tą różnicą, że tam łopotało rozwieszone pomiędzy nimi na sznurach pranie, a w środku tłoczyły się piętrowe łóżka, tutaj zaś większość budynków była zapewne pełna maszyn do szycia. Kobiety i mężczyźni ślęczeli przy nich zgarbieni nad delikatnymi, drogimi strojami, jak ten, który miałam na sobie. Co prawda wielcy projektanci wciąż płacili im głodowe stawki, ale miejsce produkcji pozwalało umieścić na metkach słynne „Made in Italy”.

      W jednym z tych niskich baraków znajdowały się wielkie drzwi antywłamaniowe, a przy nich dwóch strażników ze szkolonymi wilczurami. W powietrzu unosił się ostry zapach chemikaliów, a kiedy spojrzałam w górę, ujrzałam dwa ponure kominy, z których wydobywał się biały dym. Może gotowali tam herę. A może zaczynałam już mieć obsesję.

      Zatrzymaliśmy się kawałek dalej, przy mniejszym budynku z czerwonej cegły, przed którym czekał kolejny Chińczyk. Był w średnim wieku, z brzuszkiem, ubrany w niebieski fartuch, jak reszta pracowników.

      – To jest Li – przedstawił go da Silva. – Li, to jest panna Rashleigh.

      – Proszę mówić mi Judith.

      – Zostawię was – oznajmił inspektor, po czym wrócił do samochodu, otworzył okno i zapalił papierosa.

      – Nie chcesz zobaczyć? – zawołałam do niego.

      – Niespecjalnie – zaśmiał się.

      Li szarmancko przytrzymał przede mną drzwi i zapytał nienaganną włoszczyzną, czy mam ochotę się czegoś napić. Podziękowałam i poszłam za nim ochoczo do magazynu. Pomieszczenie było większe, niż się wydawało, pełne naturalnego światła wpadającego przez kilka szerokich świetlików oraz uwodzicielskiego zapachu farb olejnych i werniksu. Przeszliśmy podzielonym na części korytarzem do ciężkich drzwi w ceglanym obramowaniu. Chińczyk wstukał kod i poczekał na kliknięcie.

      – To jest magazyn. Co chciałaby pani zobaczyć?

      – Może któryś z obrazów gotowych do sprzedaży?

      Li zastanowił się przez chwilę, a potem uśmiechnął się szeroko i złapał za klamkę czegoś, co przypominało gigantyczną lodówkę. W środku znajdował się obrotowy stojak poruszany za pomocą małego pilota. Przez chwilę patrzyłam na przesuwające się brzegi płócien, aż w końcu gospodarz zatrzymał je i wyciągnął Kandinsky’ego.

      Tyle że to nie był Kandinsky. Wiedziałam, że to nie autentyk, chociaż w dziwny, cudowny sposób zrobił na mnie dokładnie takie wrażenie jak oglądane wcześniej oryginały. Gdyby był prawdziwy, musiałby pochodzić z wczesnego okresu twórczości artysty, z około tysiąc dziewięćset jedenastego roku. Pejzaż z domami, w tle łąka i rzeka opływająca wzgórze. Najprostsze kolory: zieleń, czerwień, żółcień i błękit. Z dziecięcą precyzją namalowane budynki kontrastowały z plamami farby symbolizującymi ziemię i wodę. Jeden z tych obrazów, o których niektórzy ludzie mówią: „Mógłby go namalować trzylatek!”. Jakby celem malarza było jedynie nieudolne odwzorowanie tego, co widzi. Dopiero gdy przyjrzysz się obrazowi ponownie, dostrzeżesz głębię wody pod pozornie płaskimi warstwami farby, taniec cieni, gdy niewidoczne słońce igra na dachach, zobaczysz, jak barwy rozkwitają coraz intensywniej, aż wilgoć na gipsowych ścianach i kurz na przybrzeżnej trawie zasnują mgłą twoje oczy i w końcu zaczniesz bardziej czuć, niż widzieć, chociaż to, co artysta namalował, znajduje się przed twoją źrenicą.

      Szacuje się, że około dziesięciu procent dzieł wiszących w największych muzeach to falsyfikaty. Patrząc na pracę Li byłam gotowa w to uwierzyć. Być może obraz nie przeszedłby skomplikowanych analiz technicznych, ale podejrzewałam, że nie stałby wcale na z góry straconej pozycji. A jeśli tak, to na czym polega autentyczność dzieł Kandinsky’ego?

      Nie musiałam mówić Li, że obraz jest dobry. To by była obraza.

      – Poproszę coś innego.

      Chińczyk ponownie włączył wieszak i wybrał większe płótno – klasyczną, siedemnastowieczną martwą naturę w stylu holenderskim. Ciemne, kawowo-niebieskie tło, przykryty batystem stół, srebrny półmisek z granatami i ciemnymi winogronami, blask trzech świec w bogato zdobionym lichtarzu oświetlający pleśń na skórce owoców. Na brzegu półmiska maleńka, jaskrawozielona gąsienica pełznie w stronę widza, tak realistyczna, że z początku wydawało mi się, jakby była przyklejona do płótna. Stary trik, dodanie maleńkiego, zabawnego szczegółu jako przejaw wirtuozerii.

      – Masz lupę?

      Li wyjął z kieszeni fartucha szkło powiększające, podał mi je, a potem położył obraz na stole. Zaczęłam powoli przesuwać lupę nad płótnem. Krakelura to siatka maleńkich spękań na wierzchniej warstwie obrazu powstała wskutek wysychania farb olejnych i werniksu. Efekt ten można podrobić, na przykład piekąc skończone dzieło w piekarniku, ale nieudolnie wykonana krakelura może zdemaskować fałszerza równie skutecznie jak odciski palców. Nie byłam ekspertką od martwej natury – ani z siedemnastego wieku, ani z żadnej innej epoki – ale w domu aukcyjnym widziałam wystarczająco wiele podobnych kompozycji, by mieć niemal całkowitą pewność, że ten obraz przeszedłby weryfikację.

      – Pigmenty?

      – Wszystkie się zgadzają. Sami je ucieramy. – Li przeszedł na drugą stronę pomieszczenia i zdjął z półki pokaźny, kwadratowy tom w gładkiej, czerwonej obwolucie: Słownik pigmentów historycznych. Potem wyjął kolejną pozycję i uważnie przeczytał jej tytuł po angielsku: Mikroskopia optyczna pigmentów historycznych.

      – Słyszałam o tych książkach.

      – A to nasza lista kontrolna. – Fałszerz wskazał napisaną odręcznie po chińsku,


Скачать книгу