Ultima. L.S. Hilton

Ultima - L.S. Hilton


Скачать книгу
jej, zanim Raznatoviciowi skończy się cierpliwość.

      5

      Godzinę później siedzieliśmy w czarnym samochodzie da Silvy, tym samym, którym przywiózł mnie z Wenecji, i jechaliśmy na północ do Capo Rizzuto. Na poboczu, korzystając z tego, że nastał okres rodzinnych świąt, pracowało więcej dziewczyn niż poprzedniego dnia. Romero prowadził w milczeniu. Przebrał się w dżinsy, białą koszulę i granatowy sweter w serek. W schludnym ubraniu i z krótkimi włosami wyglądał młodziej niż w mundurze. Musiałam przyznać, że jest w całkiem niezłej formie. Ja też ubrałam się na granatowo, w zapinaną od góry do dołu na guziki, zebraną na plecach zamszową sukienkę od Chloé i lekko dopasowany tweedowy żakiet z rękawami trzy czwarte, a do tego płaskie kozaki Ferragamo. Krasnoludki zapomniały przywieźć moich perfum, bez których czułam się nie całkiem ubrana, ale z odrobiną makijażu byłam prawie że dawną sobą. Już dawno się tak nie czułam. Strój był absurdalny jak na wizytę w komisariacie, ale rozkoszując się przyjemnością posiadania znowu swoich rzeczy, chciałam się trochę odstawić. Przynajmniej tak brzmiała wersja oficjalna i jej się trzymałam.

      – Jesteśmy na miejscu – oznajmił w końcu da Silva, kiedy wjechaliśmy na świeżo wyasfaltowaną drogę prowadzącą do portu. – Tutaj podpływają łodzie, by zabrać pasażerów. Obóz jest jakiś kilometr dalej wzdłuż wybrzeża.

      Przy szlabanie inspektor machnął wartownikowi legitymacją, a potem znalazł miejsce na zatłoczonym parkingu.

      – Dlaczego jest tak dużo ludzi?

      – Święta. Przygotowują łodzie do poszukiwań. Dzisiaj w nocy spodziewają się wielu uchodźców.

      Gdy to mówił, szliśmy już w stronę nabrzeża, gdzie cumowały trzy potężne motorówki oznaczone symbolem Guardii. Grupa mundurowych ładowała na ich pokłady pomarańczowe kamizelki ratunkowe oraz skrzynki butelkowanej wody mineralnej, a zwinięte koce fruwały z rąk do rąk. W tle słychać było trzeszczące radiostacje.

      – W Boże Narodzenie przemytnicy biorą więcej, bo są większe szanse na życzliwe przyjęcie – wyjaśnił rzeczowo da Silva. Schylił się, by pomóc młodej kobiecie siłującej się z ciężką, czerwoną apteczką. Funkcjonariuszka zerknęła na mnie z zaciekawieniem, dziękując inspektorowi, a on złożył jej życzenia wesołych świąt. Zdumiała mnie jego pewność siebie i opanowanie, z jakim odgrywał wobec kolegów swoją rolę. Czyżby żaden z nich niczego nie podejrzewał? A może po prostu nie mają w zwyczaju o nic pytać? Niektórzy z nich wyruszą wkrótce na morze, opuszczając własne rodziny, by ratować innych. Jak to możliwe, że nie są świadomi tego, co dzieje się pod ich nosem? Przypomniałam sobie coś, co przeczytałam poprzedniego wieczoru – o człowieku, który cudem ocalał ze spartaczonej przez mafię egzekucji i odmówił złożenia zeznań. „To prawda, że wystrzelili do mnie sześćdziesiąt trzy kule, ale jestem pewien, że zrobili to przez przypadek” – powiedział. Może łatwiej milczeć o czymś, czego istnienie nigdy nie zostało wprost potwierdzone?

      Doszliśmy do końca pomostu, gdzie szum fal raz po raz zagłuszał nasze słowa.

      – Powiedziałaś, że chcesz wiedzieć – wymamrotał da Silva. – Proszę. Sprzęt jest ładowany na łodzie. Kiedy dochodzi do spotkania z odpowiednim pośrednikiem, wymieniamy go na uchodźców.

      – Masz na myśli broń?

      – A co innego?

      – Gdzie potem trafia?

      – Libia, Syria, Irak, a nawet dalej. Gdzie klient zechce. To nie nasza sprawa.

      Musiałam przyznać, że prostota przedsięwzięcia była godna podziwu. Tak jak jego zuchwałość. Humanitarna akcja ratownicza jako przykrywka dla przemytu kałasznikowów.

      – Co się dzieje z tymi ludźmi?

      – Najpierw większość ląduje tam. – Da Silva wskazał w lewo, na cypel po drugiej stronie zatoki. Osłaniając oczy przed słońcem, byłam w stanie dostrzec pokaźne zwoje drutu kolczastego blokujące dostęp do klifów i rząd małych, drewnianych domków letniskowych przypominających kemping. Między budynkami grupa mężczyzn grała w piłkę. Jeden z nich miał na sobie koszulkę w bordowo-granatowe pasy z napisem „MESSI” na plecach.

      – Nadal nie rozumiem, jak to robicie.

      – Skrzynki są przerzucane na pontony. Faceci, którzy je wyładowują, nie wiedzą, co w nich jest. Albo inaczej: wiedzą, że lepiej o to nie pytać.

      – Ale jak broń trafia tutaj?

      – Boże! Czy ty się nigdy nie zamkniesz?

      Odwróciłam się, by spojrzeć na da Silvę, i w tym samym momencie wiatr odgarnął mi włosy z twarzy.

      – Ocaliłam ci życie. A ty mnie. Powiedziałeś, że mi wszystko wyjaśnisz.

      Inspektor wyciągnął rękę w stronę wybrzeża, jakby mi pokazywał widoki.

      – Używamy ciężarówek wojskowych.

      W ciągu tych kilkudziesięciu lat, które upłynęły od upadku Związku Radzieckiego, Raznatović zbił na handlu bronią prawdziwą fortunę. Ogromna połać Europy Wschodniej zamieniła się w stragan, na którym wyprzedawano państwową broń. W pewnym momencie można było kupić kałasznikowa za sto dolarów.

      – Dzięki temu nie ma problemu z przekraczaniem granicy – zauważyłam.

      Serbia była idealna do przerzucania wojskowej kontrabandy do strefy Schengen. Pojazdy wojskowe, które dostały się na obszar strefy, mogły się poruszać zupełnie swobodnie.

      – Właśnie – przytaknął da Silva. – Po wywiezieniu z Serbii towar jest składowany w koszarach i przewożony ciężarówkami. Częściowo oficjalnie, ale w większości nie. Niedaleko stąd uchodźcy je rozładowują. Płacimy im – dodał skorumpowany gliniarz, zobaczywszy mój wyraz twarzy. – Dwa euro za godzinę. Tyle samo dostaliby za zbieranie pomidorów. Potem towar jest dzielony. Część trafia tutaj, a reszta jest rozprowadzana po wybrzeżu. Jasne?

      Jeden z grających w oddali piłkarzy obronił strzał, rzucając się efektownie na ziemię. Pomyślałam o jego wspartych na kolanach zmęczonych dłoniach, które przez całą noc dźwigały ciężkie skrzynie. Skrzynie wypełnione narzędziami, które zrujnowały mu życie. Sytuacja była groteskowa, jeśli się nad tym zastanowić. Ale przecież nikt się nad tym nie zastanawia. Ludzie zerkają na zdjęcie martwego dziecka na plaży i przewijają je, by popatrzeć na urocze kotki i ciekawe pozycje jogi.

      – Imponujące – wymamrotałam.

      – Wracamy? Zimno jak cholera.

      Po powrocie do hotelu da Silva zniknął. Wyjaśnił, że idzie do rodziny na obiad wigilijny, a potem na mszę. Pozostawiona samopas spędziłam popołudnie na czytaniu, a potem wyszłam na spacer. Zamykano właśnie ostatnie sklepy, ludzie w pośpiechu kupowali prezenty i jedzenie, wszyscy życzyli sobie wesołych świąt. Szłam samotnie przez radosny tłum i czułam się jak bohaterka jakiegoś kiczowatego filmu. Usiadłam na ławce z widokiem na morze, patrzyłam, jak się ściemnia, i paliłam, aż mi się zakręciło w głowie. Potem zadzwoniłam do matki, ale nie odebrała. Na pewno zalana przesypiała wigilijne popołudnie w pubie. Zostawiłam jej wiadomość z przeprosinami za spóźniony prezent, za co obwiniłam włoską pocztę, i poinformowałam, że planuję spędzić „spokojną Wigilię”. Nie oczekiwała, że przyjadę. Życzyłam jej wszystkiego najlepszego i szybko się rozłączyłam.

      Jedna z najbardziej przydatnych rzeczy, jakich się nauczyłam w dzieciństwie, to ta, że ćpuny zawsze wiedzą, gdzie można coś wziąć. Znajdą miejsce na najdalszych obrzeżach miasta, gdzie między płytami


Скачать книгу