Milczenie owiec. Thomas Harris
w bok, żeby oszczędzić sobie kolejnego uśmieszku, i od razu zorientowała się, że dostrzegł na jej twarzy niesmak.
– Jestem pewna, że to piękne miasto, ale polecono mi zobaczyć się z doktorem Lecterem i zameldować się z powrotem jeszcze dzisiaj po południu.
– Czy jest pani uchwytna pod jakimś numerem w Waszyngtonie, gdybym chciał się z panią później skontaktować?
– Oczywiście. Miło, że pan o tym pomyślał. Nadzór nad tą sprawą prowadzi agent specjalny Jack Crawford i zawsze może pan się ze mną skontaktować przez niego.
– Rozumiem – powiedział Chilton. Jego upstrzone różowymi żyłkami policzki toczyły bój z niewiarygodnie czerwonobrązowym kolorem czupryny. – Poproszę o pani legitymację. – Przyglądał się uważnie plastikowej karcie, pozwalając, by dziewczyna stała. W końcu oddał ją i wstał z krzesła. – To nie zabierze nam dużo czasu. Proszę za mną.
– Powiedziano mi, doktorze, że zapozna mnie pan z procedurą – odezwała się.
– Mogę to zrobić w drodze. – Okrążył biurko i spojrzał na zegarek. – Za pół godziny mam lunch.
Cholera, powinna była lepiej go rozgryźć, lepiej i szybciej. Facet nie musi być wcale kompletnym kretynem. Może wie coś, co mogłoby się jej przydać. Od jednego uśmiechu korona by jej z głowy nie spadła, nawet jeśli nie jest w tym najlepsza.
– Doktorze Chilton, rozmawiam z panem teraz. Spotkanie wyznaczono w porze dogodnej dla pana, by mógł mi pan poświęcić kilka chwil. Podczas przesłuchania mogą wyniknąć jakieś problemy; może będę musiała przejrzeć razem z panem niektóre jego odpowiedzi.
– Naprawdę bardzo w to wątpię. Aha, zanim wyjdziemy, muszę jeszcze gdzieś zatelefonować. Dołączę do pani w sekretariacie.
– Chciałabym zostawić tu płaszcz i parasolkę.
– Nie tutaj. Niech je pani da Alanowi w sekretariacie, schowa je do szafy.
Alan nosił podobny do piżamy strój przydzielany pacjentom. Wycierał właśnie popielniczki rąbkiem koszuli.
Biorąc płaszcz z rąk Starling, obracał językiem w ustach.
– Dziękuję – powiedziała.
– Witamy panią bardzo, bardzo serdecznie. Jak często robi pani kupę? – zapytał.
– Słucham?
– Czy wychodzi z pani taka dłu-u-u-uga?
– Powieszę to sobie gdzieś sama.
– Nic nie stoi na przeszkodzie. Może się pani pochylić i patrzeć, jak ona z pani wychodzi, zobaczyć, czy zmienia kolor, kiedy styka się z powietrzem. Robi to pani? Czy nie wygląda to tak, jakby miała pani duży brązowy ogon? – Nie chciał oddać jej płaszcza.
– Doktor Chilton wzywa cię do gabinetu, natychmiast – powiedziała.
– Nie, wcale cię nie wzywam – oznajmił Chilton. – Włóż płaszcz do szafy, Alan, i nie wyjmuj go, kiedy nas nie będzie. Zrób to. Miałem sekretarkę na pełnym etacie, ale zabrały mi ją cięcia budżetowe. Dziewczyna, która panią wpuściła, pisze tutaj na maszynie przez trzy godziny dziennie, a potem mam do dyspozycji tylko Alana. Gdzie się podziały te wszystkie sekretarki, panno Starling? – Łypnął na nią okiem spod okularów. – Czy ma pani broń?
– Nie, nie mam.
– Czy mógłbym obejrzeć pani torebkę i teczkę?
– Widział pan moją legitymację.
– I napisano w niej, że jest pani studentką. Proszę mi pokazać swoje rzeczy.
Wzdrygnęła się mimowolnie, kiedy zatrzasnęły się za nią pierwsze stalowe wrota i zasunął rygiel. Chilton nieco ją wyprzedzał. W korytarzu pomalowanym na zielony, szpitalny kolor unosił się zapach lizolu. Gdzieś daleko trzasnęły drzwi. Clarice była zła na siebie, że pozwoliła Chiltonowi grzebać łapą w torebce i teczce. Zdusiła w sobie gniew, aby móc się skoncentrować. W porządku. Czuła, że znowu w pełni panuje nad sytuacją, cała złość spłynęła po niej jak woda.
– Z Lecterem mamy wyjątkowe kłopoty – mówił przez ramię Chilton. – Samo tylko usunięcie zszywek z czasopism, które mu przysyłają, zajmuje pielęgniarzowi co najmniej dziesięć minut dziennie. Staraliśmy się ograniczyć prenumerowane przez niego pisma, ale złożył skargę i sąd nakazał nam przywrócić wszystkie tytuły. Rozmiary jego osobistej korespondencji są olbrzymie. Na szczęście trochę się zmniejszyła od czasu, kiedy jego miejsce w mass mediach zajęli inni osobnicy. Był taki moment, że byle studencina piszący pracę magisterską z psychologii miał do niego bardzo ważny interes. Pisma medyczne wciąż go publikują, ale głównie z powodu wrażenia, jakie wywołuje na okładce jego nazwisko.
– Sądziłam, że jego artykuł na temat uzależnienia chirurgicznego w „Journal of Clinical Psychiatry” jest całkiem interesujący – odezwała się Starling.
– Naprawdę? Sądziła pani? Próbowaliśmy studiować Lectera. Oto wyłania się, myśleliśmy, szansa na dokonanie rzeczywiście przełomowego odkrycia. Tak rzadko spotyka się żywy egzemplarz.
– Żywy egzemplarz czego?
– Czystego socjopaty, bo tym właśnie jest, z całą pewnością. Ale nie sposób go przeniknąć. Jest zbyt wyrafinowany, by można było zastosować wobec niego standardowe testy. A poza tym… jakże on nas nienawidzi. Wydaje mu się, że jestem jego nemezis. Crawford ma łeb na karku, prawda? Wiedział, kogo wysłać do Lectera.
– Co pan przez to rozumie, doktorze Chilton?
– Młodej kobiecie łatwiej uda się go, jak to się teraz mówi, „przekabacić”. Sądzę, że Lecter nie widział kobiety od dobrych paru lat… chyba że przypadkiem udało mu się zerknąć na którąś ze sprzątaczek. Normalnie nie trzymamy tutaj kobiet. W miejscach odosobnienia jest z nimi tylko kłopot.
No dobrze, odpieprz się, Chilton.
– Ukończyłam z wyróżnieniem Uniwersytet Wirginii, doktorze. To nie jest pensja dla panienek z dobrego domu.
– W takim razie nie powinna mieć pani trudności z zapamiętaniem regulaminu. Nie sięgać przez kraty ani ich nie dotykać. Nie podawać mu niczego oprócz miękkiego papieru. Żadnych długopisów, żadnych ołówków. Od jakiegoś czasu ma swoje własne specjalne flamastry. W dokumentach, które pani mu przekaże, nie może być żadnych spinaczy ani zszywek. Wszystko ma być podawane i wracać do pani na ruchomej tacy, na której dostarcza mu się pożywienie. Pod żadnym pozorem nie wolno niczego brać od niego przez kraty. Czy pani mnie rozumie?
– Rozumiem.
Mijali kolejne stalowe drzwi. Oświetlenie było sztuczne. Oddalili się od oddziałów, których pacjenci mogli się ze sobą kontaktować. Teraz znaleźli się na dole, w miejscu, gdzie nie było okien i zabronione były wszystkie kontakty. Lampy na korytarzu osłonięto grubymi kratami jak w maszynowni statku. Doktor Chilton przystanął pod którąś z nich. Kiedy przebrzmiało echo ich kroków, Clarice usłyszała gdzieś za ścianą ochrypły od ciągłego krzyku głos.
– Lecter nigdy nie opuszcza swojej celi bez krępującego go kaftana i knebla – wyjaśnił Chilton. – Chcę pani pokazać dlaczego. Przez pierwszy rok był wzorowym pacjentem. Złagodzono nieco środki bezpieczeństwa… zdecydowało o tym poprzednie kierownictwo, rozumie pani. Po południu ósmego lipca siedemdziesiątego szóstego roku zaczął uskarżać się na ból w klatce piersiowej i został zabrany do ambulatorium. Zdjęto mu kaftan, przystępując do EKG. Oto co zrobił pielęgniarce, kiedy się nad nim pochyliła. –