Gomorra. Roberto Saviano
i Chińczycy utworzyli spółkę i zdecydowali zainwestować większą część swych kapitałów właśnie w Neapolu. Dysponują tutaj ponad 950 metrami nadbrzeża, 130 tysiącami metrów kwadratowych powierzchni terminalu kontenerowego i 30 tysiącami metrów kwadratowych powierzchni na zewnątrz portu. Przejęli kontrolę nad prawie całym tranzytem towarów przez port neapolitański. Trudno sobie wyobrazić, jak to możliwe, by cały ten bezmiar chińskiej produkcji mógł zostać wyładowany na tym kawałku betonu nad Zatoką Neapolitańską. Pasuje do tego obraz z Ewangelii: ucho igielne jest portem, a statki wielbłądem, który przez nie przechodzi. Statki zderzają się dziobami, ogromne kontenerowce w chaosie kołyszących się ruf stoją w kolejkach poza zatoką, by po długim oczekiwaniu, przy wtórze zgrzytu blachy i śrub, wejść powoli w niewielką dziurę Neapolu. Jak w odbyt morza rozszerzający się z wielkim bólem okalających go mięśni.
Jednak nie. Wcale tak nie jest. Nie ma żadnego zamieszania. Statki wpływają i wypływają z portu według ustalonego porządku, a przynajmniej tak się wydaje, jeśli obserwować to z brzegu. A przecież przechodzi tędy 150 tysięcy kontenerów. Kontenerowe miasta budowane są na brzegu, po czym transportowane do innych miejsc. Wydajność i szybkość. Jakiekolwiek biurokratyczne procedury, jakakolwiek dokładniejsza kontrola zmienia tego geparda transportu morskiego w ociężałego leniwca.
Na pirsie Bausan zawsze się gubię. Wygląda jak budowla z klocków Lego. Pomimo ogromnych rozmiarów jego powierzchnia użytkowa jest niewystarczająca, co zmusza do tworzenia nowych, dodatkowych przestrzeni. Jest tam między innymi takie miejsce, które kojarzy mi się zawsze z gniazdami os. Bękarcie ule pokrywają całą ogromną ścianę. To tysiące gniazd wtyczkowych służących do podłączania agregatów kontenerów reefer, chłodni z zamrożoną żywnością, każda z ogonem zespojonym z gniazdem os. Wszystkie paluszki rybne świata są upchane w tych zamrożonych prostopadłościanach. Kiedy jestem na pirsie Bausan, mam wrażenie, jakbym znajdował się w miejscu, którędy przechodzą wszystkie przedmioty wyprodukowane dla całej ludzkości. Spędzają tam ostatnią noc, zanim zostaną sprzedane. To tak, jakby odkryć, gdzie zaczyna się świat. W ciągu kilku godzin przez port w Neapolu przechodzą koszulki, w które przez miesiąc będzie się ubierać młodzież w Paryżu, paluszki rybne, które mieszkańcy Brescii będą konsumować przez rok, zegarki, które zapnie sobie na przegubie co drugi Katalończyk, jedwabie, w które Anglicy będą się ubierać przez cały sezon. Gdyby metka na towarze informowała nie tylko o tym, gdzie został wyprodukowany, ale także jaką drogę przebył, zanim dotarł do rąk nabywcy, byłaby to ciekawa lektura. Towary mają niejedno obywatelstwo, to hybrydy i bękarty. Połowa z nich rodzi się w środkowych Chinach, następnie jest kompletowana na prowincji jakiegoś słowiańskiego kraju, udoskonalana na północy Włoch i pakowana w Apulii bądź na północ od Tirany, aż wreszcie kończy swą drogę w którejś z europejskich hurtowni. Towary cieszą się swobodą przemieszczania, jaka nigdy nie będzie dana człowiekowi. A wszystkie drogi, trasy oficjalne i przypadkowe stykają się w jednym punkcie w Neapolu. Statki, olbrzymie fullcontainers, widziane z daleka, wydają się lekkimi zabawkami, ale kiedy wchodzą do zatoki i są już blisko pirsu, widać, że w rzeczywistości są ciężkimi mamutami z blachy, z łańcuchami, z ociekającymi wodą zardzewiałymi szwami spawów. Ich załogę wyobrażasz sobie jako liczną, silną ekipę, a wysiada z nich kilku niepozornych ludzi, o których nigdy nie pomyślałbyś, że są w stanie ujarzmić te bestie na otwartym oceanie.
Kiedy po raz pierwszy w życiu widziałem chiński statek przybijający do pirsu, wydawało mi się, że mam przed sobą całą produkcję świata. Oczy nie radziły sobie z liczeniem kontenerów, które się na nim znajdowały. Gubiłem się. To brzmi nieprawdopodobnie, ja jednak naprawdę gubiłem się w rachunkach, liczby stawały się zbyt wysokie i wszystko mi się mieszało.
Do Neapolu przypływa właściwie wyłącznie towar z Chin. 1,6 miliona ton. Mam tu na myśli import zarejestrowany. Co najmniej jeszcze jeden milion ton przechodzi tędy, nie zostawiając śladu. W jednym tylko porcie neapolitańskim, według danych Urzędu Celnego, 60 procent importu omija kontrolę celną, 20 procent kwitów przewozowych nikt nie ogląda, a 50 tysięcy jest sfałszowanych. 99 procent z tego pochodzi z Chin i szacuje się, że skarb państwa traci na tym 200 milionów euro w ciągu pół roku. Kontenery, które muszą zniknąć jeszcze przed inspekcją, stoją w pierwszych rzędach. Wszystkie kontenery są ponumerowane, ale na wielu numery powtarzają się. W ten sposób jeden skontrolowany kontener kryje swoich nielegalnych imienników. To, co wyładowuje się w poniedziałek, już w czwartek można kupić w Modenie i Genui lub zobaczyć w witrynach sklepów w Bonn albo Monachium. Przeznaczeniem dużej część produktów, które dostają się na rynek włoski, był tranzyt, ale dzięki czarom w punktach celnych nigdy nie opuszczą Italii. Gramatyka towarów ma inną składnię dla dokumentów, a inną dla handlu. W kwietniu 2005 roku, podczas czterech akcji przeprowadzonych wyrywkowo w krótkich odstępach czasu, służby nadzoru przeciwprzemytniczego Urzędu Celnego dokonały sekwestru 24 tysięcy par dżinsów przeznaczonych na rynek francuski, 51 tysięcy produktów z metką „made in Italy” wytworzonych w Bangladeszu, nie mówiąc o 450 tysiącach sztuk lalek: barbie, spidermanów i innych oraz 46 tysiącach sztuk plastykowych zabawek o łącznej wartości 36 milionów euro. Całkiem spory kawałek tortu gospodarki państwa w ciągu niewielu godzin znalazł się w neapolitańskim porcie. A z portu miał iść w świat. I nie ma godziny ani nawet minuty, w której tak by się nie działo. I tak, dzień po dniu, nie mamy już do czynienia ze skromnym kawałkiem tortu, ale z tortu ćwiartką, potem z połową, aż wreszcie z ofertą całej cukierni.
Port oddzielony jest od miasta. Jak zainfekowany wyrostek robaczkowy, który jednak nie spowodował na razie zapalenia otrzewnej, więc nie wycina się go z jamy brzusznej wybrzeża. Istnieją zupełnie puste obszary między lądem a morzem, które nie przynależą ani do lądu, ani do morza. Amfibia, metamorfoza morza. Kompost i śmieci, resztki naniesione przez fale utworzyły nową formę terenu. Statki spuszczają do morza zawartość latryn i spłukują żółtą pianę pozostałą po czyszczeniu ładowni, motorówki i jachty odkrztuszają motory, a brudy po sprzątaniu pokładów wrzucane są do morskiego śmietnika. Wszystko to potem zbiera się na brzegu, najpierw jako miękka masa, która z czasem przekształca się w twardą skorupę. W blasku słońca ulega się złudzeniu, że to woda. W rzeczywistości powierzchnia zatoki błyszczy jak worki na śmieci. Te czarne. I bardziej niż morze przypomina olbrzymi zbiornik na ścieki. Nabrzeże z tysiącami poukładanych na nim kontenerów zdaje się być granicą nie do przejścia. Neapol jest otoczony murami towarów. Murami, które nie stanowią dla miasta obrony, ale wręcz przeciwnie – których miasto musi bronić. Nie istnieją straże rozładunku ani nawet romantyczny motłoch, szumowiny portowe. Port wyobrażamy sobie jako miejsce, w którym panuje chaos i bezustanny ruch, zgiełk egzotycznych języków, różnorodność tatuaży, ludzka rozmaitość. A tymczasem tutaj panuje absolutna cisza, jak w zautomatyzowanej fabryce. Wydaje się, że w porcie nie ma żywej duszy, jakby kontenery, statki i ciężarówki poruszały się dzięki działaniu perpetuum mobile. Ruch bez hałasu.
Do portu chodziłem, żeby zjeść ryby i frutti di mare. Bliskość morza nie jest gwarancją jakości restauracji, na talerzu można często znaleźć kawałki pumeksu, piasek, a nawet ugotowane algi. Małże wyławiane z morza trafiają w swej naturalnej postaci bezpośrednio do garnka. Świeżość gwarantowana, szansa złapania choroby zakaźnej jak w rosyjskiej ruletce. Przyzwyczailiśmy się już do smaku ryb hodowlanych, do tego, że trudno odróżnić kalmara od kurczaka. Jeżeli masz ochotę poczuć ten jedyny, nieokreślony smak morza, musisz ryzykować. Ja to ryzyko podejmowałem dość często. Któregoś dnia podczas obiadu w portowej restauracji zapytałem, czy ktoś nie słyszał o mieszkaniu do wynajęcia w okolicy.
– Nie, nie słyszałem. Tutaj jest coraz mniej pustych mieszkań, bo wszystkie zajmują Chińczycy…
Przy stoliku na środku sali siedział mężczyzna