Gomorra. Roberto Saviano
odłogiem. Dotarliśmy do Las Vegas. Leży na północ od Neapolu. Tę okolicę zwykło się tak nazywać z kilku powodów. Podobnie jak Las Vegas w Nevadzie, które zostało zbudowane na pustyni, także tutaj osady ludzkie wyrosły z niczego. Dojeżdża się tutaj pustynią dróg. Kilometry szeroko rozlanego asfaltu w kilka minut doprowadzają do autostrady wiodącej do Rzymu, prosto na północ. Tych dróg nie wybudowano dla samochodów osobowych, ale dla ciężarówek; nie po to, by mogli nimi podróżować ludzie, ale żeby przewozić ubrania, buty i torby. Osiedla ludzkie pojawiają się przy drodze z Neapolu niespodziewanie, jedno przy drugim. Skrzepy cementu oplatane wstążkami ulic, które zaczynają się i kończą na głównej trasie na północ: Casavatore, Caivano, Sant’Antimo, Melito, Arzano, Piscinola, San Pietro a Patierno, Frattamaggiore, Frattaminore, Grumo Nevano. Plątanina dróg. Ulice, na których wystarczy przejść na drugą stronę, by znaleźć się w innej miejscowości. Miasteczka tak bardzo do siebie podobne, że zdają się tworzyć jedno wielkie miasto.
Setki razy słyszałem, jak okolice Foggii nazywa się Califoggią, południową Kalabrię przemianowuje na Kalafrykę lub Kalabrię Saudyjską, Salę Consilinę na Saharę Consilinę, a część Secondigliano nazywa się Terzo Mondo, czyli Trzecim Światem. Ale tutejsze Las Vegas jest naprawdę jak Las Vegas. Ktokolwiek w minionych latach zapragnął otworzyć i rozwinąć jakiś biznes, tutaj mógł to zrobić. Zrealizować swoje marzenia. Trochę oszczędności, odprawa pieniężna, pożyczka i już można było otworzyć zakład produkcyjny. Stawiało się na ślepo na przedsiębiorstwo; kto miał szczęście – uzyskiwał wydajność, szybkość, efektywność, dyskrecję i tanią robociznę. Wygrywał, jak wygrywa się w ruletce: przypadkiem, obstawiając kolor czerwony lub czarny. W razie przegranej po kilku miesiącach zamykał firmę. Las Vegas. Nie istniał żaden projekt regionalny, żaden administracyjny plan gospodarczy. Liczyły się buty, ubrania, konfekcja, które na pewniaka można było umieścić na światowym rynku. Miasta nie chwaliły się głośno tą cenną produkcją. Dawała tym więcej zysku, im dyskretniej przebiegała. Na tych terenach od dziesiątków lat realizowano najlepsze projekty największych włoskich projektantów, a tym samym mody światowej. Nie istniały tutaj zrzeszenia przedsiębiorców ani szkoły zawodowe, nie istniało nic poza pracą: maszynami do szycia, warsztatami krawieckimi, zapakowanymi kartonami, wysyłką towaru dla odbiorców. Nic poza powtarzaniem w kółko poszczególnych etapów produkcji. Wszystko inne było zbyteczne. Zawodu uczono przy stanowisku pracy, kwalifikacje do prowadzenia przedsiębiorstwa weryfikował dopiero rezultat przedsięwzięcia, wygrana lub przegrana. Bez kredytów bankowych, bez biznesplanu, bez stażu. Ważne, żeby jak najwięcej towaru znalazło się jak najszybciej na rynku. Albo sprzedasz, albo przegrasz. Rosły zyski, przeprowadzano się do coraz wygodniejszych mieszkań, jeżdżono najdroższymi samochodami. Nie zmieniał się jednak poziom zamożności regionu. Bogactwo zrabowane, zgromadzone nie bez wysiłku przez nielicznych, którzy składali je w prywatnych sejfach. Przybywano zewsząd, by inwestować w produkcję koszul, spódnic, marynarek, kurtek, rękawiczek, czapek, butów, toreb i portmonetek dla firm włoskich, niemieckich czy francuskich. Nie przypadkiem. W tych stronach od lat 50. nikt nie kontrolował zezwoleń, kontraktów czy warunków pracy. Wystarczył garaż, przestrzeń pod schodami, komórka, by otworzyć zakład przemysłowy. W ostatnich latach chińska konkurencja odebrała pracę manufakturom, które wytwarzały wyroby średniej jakości. Nie można tracić czasu na rozwijanie umiejętności pracowników. Albo natychmiast przestawisz się na produkcję najwyższej jakości, albo zniszczy cię ten, kto w produkcji towarów o średnim standardzie będzie szybszy i tańszy. Wiele osób straciło pracę. Właściciele zakładów wpadli w długi, znaleźli się w rękach lichwiarzy. Wielu z nich uciekło.
Są miejsca, które w momencie gdy skończyły się inwestycje w produkcję tanich towarów, przestały oddychać, przestały się rozwijać, nie utrzymały się przy życiu. Są symbolem degradacji peryferii wielkich ośrodków miejskich. W tych miejscach domy i podwórka są zawsze pełne ludzi, w oknach nie gasną światła, a samochody stoją zaparkowane na ulicach. Wszyscy pozostają na miejscu, panuje zawsze zgiełk, domy nie pustoszeją o żadnej porze dnia, jak to zwykle bywa, gdy ludzie wychodzą rano do pracy i do szkoły. Jedno z takich miejsc nazywa się Parco Verde a Caivano.
Na tę miejscowość można się natknąć na początku szosy odchodzącej od głównej osi komunikacyjnej, asfaltowego ostrza, które przecina na pół peryferie Neapolu. Bardziej niż osiedle przypomina zbiór wybrakowanych prostopadłościanów z cementu, z balkonami krytymi aluminiowymi dachami, które wyglądają jak gruczoły spuchnięte od dżumy. Jak gdyby architekt, który je projektował, inspirował się babkami, które dzieci stawiają na plaży, odwracając wiaderko z piaskiem. Szare konstrukcje bez jakichkolwiek zbędnych elementów. Wśród tych budynków stoi kapliczka, mała, prawie niezauważalna. Ale kiedyś wyglądała inaczej. Kiedyś w Parco Verde stała duża, biała kaplica, prawdziwe mauzoleum poświęcone pewnemu chłopcu. Na imię miał Emanuele, zginął przy pracy. Wykonywał pracę, która pod pewnymi względami jest gorsza od pracy na czarno w fabryce. Ale zawsze to jakieś zajęcie. Emanuele napadał na ludzi i rabował. Robił to każdej soboty, od dłuższego już czasu. I zawsze w tym samym miejscu. Ta sama godzina, to samo miejsce, ten sam dzień tygodnia. Sobota była bowiem dniem jego ofiar, dniem samochodowych kochanków. A ustronne miejsce, które obrali sobie za scenerię romantycznych spotkań, znajdowało się przy drodze państwowej S 87. Miejsce parszywe, z połatanym asfaltem, przy nielegalnych wysypiskach śmieci. Za każdym razem, gdy tamtędy przejeżdżam i widzę pary w samochodach, myślę sobie, że potrzeba naprawdę dużej namiętności, żeby odczuwać przyjemność w tak odrażającej scenerii. Tutaj właśnie każdej soboty Emanuele wraz z dwoma kolegami zaczajał się w krzakach i czekał, aż jakiś samochód zaparkuje i zgasi światła. Chłopcy dawali kochankom jeszcze kilka minut na pozbycie się zbędnych części garderoby i dopiero w momencie gdy ich ofiary były zupełnie bezbronne, przystępowali do akcji. Rozbijali okno kolbą pistoletu i podstawiali lufę pod nos mężczyzny. Zabierali pieniądze i w ten sposób rozpoczynali swój weekend, z kilkoma napadami na koncie i z 500 euro w kieszeni. Łup niewielki, mimo to chłopcom wydawał się skarbem.
Zdarzyło się jednak, że pewnego razu złapał ich patrol karabinierów. Emanuele i jego koledzy byli na tyle niemądrzy, że nie przewidzieli, iż rabować zawsze w tym samym miejscu i w ten sam sposób, to jakby prosić się o aresztowanie. Chłopcy zaczęli uciekać swoim samochodem, karabinierzy rzucili się w pościg, najechali na auto uciekinierów, padły strzały. I nagle wszystko się zatrzymało. W samochodzie chłopców Emanuele dostał śmiertelny postrzał. Miał w ręce pistolet, który wycelował w karabinierów, dlatego wystrzelili do niego jedenaście naboi w kilka sekund. Wystrzelić w tak krótkim czasie jedenaście naboi może tylko ktoś, kto jest przygotowany do strzału na najmniejszy sygnał i kto jest gotowy zabić. I kto wie, jak się potem tłumaczyć obroną własną. Chłopcy zatrzymali samochód. Naboje przeszyły karoserię samochodu, jakby ciało Emanuele było magnesem, który je przyciągnął. Jego koledzy próbowali otworzyć drzwi, żeby uciec, ale kiedy zorientowali się, że Emanuele nie żyje, zrezygnowali. Wysiedli spokojnie, nie stawiając oporu, nie broniąc się nawet przed ciosami w twarz, które zwykle poprzedzają aresztowanie. Emanuele leżał zwinięty na siedzeniu, w ręce trzymał fałszywy pistolet. Był to jeden z tych straszaków, których używa się na wsiach, aby odganiać bezpańskie psy od kurników. Emanuele używał tej zabawki w funkcji prawdziwego pistoletu; zresztą Emanuele zachowywał się jak dorosły mężczyzna, potrafił nadać swemu przerażonemu spojrzeniu pozory bezwzględnego okrucieństwa, a jego chłopięce pragnienie posiadania kilku drobniaków można było łatwo wziąć za żądzę bogactwa. Emanuele miał tylko piętnaście lat. Wszyscy nazywali go Manù. Miał szczupłą twarz, ciemną i kanciastą. Archetyp chłopca, od którego lepiej się trzymać z daleka. Emanuele urodził się w miejscu, gdzie nikt nie darzy cię szacunkiem za to, że masz pieniądze, ale za to, jak je zdobyłeś. Emanuele był częścią Parco Verde. Jest to jedno z tych miejsc, które jak pieczęć naznaczają człowieka na całe życie i w których