Gomorra. Roberto Saviano
mu, odprowadzić go na tamten świat. Gęsty dym spalin i benzyny napełnił powietrze, przesiąknęły nim ubrania. Skierowałem się do zakrystii, pragnąłem porozmawiać z księdzem, który wypowiedział tyle palących słów. Uprzedziła mnie jakaś kobieta. Chciała koniecznie powiedzieć księdzu, że przecież ten chłopak jest sam sobie winny, a w rodzinie nie otrzymał żadnego wychowania. Potem, dumna z siebie, dodała:
– Moi wnukowie, choć i oni są bezrobotni, nigdy by nikogo nie okradli – i jeszcze, głosem drżącym ze zdenerwowania:
– Czego się w życiu nauczył ten chłopak? Niczego?
Ksiądz miał wzrok wbity w ziemię. Ubrany był w dres. Przez dłuższy czas nic nie mówił, nie spojrzał jej nawet w twarz. Po chwili, dalej patrząc na swoje adidasy, powiedział cicho:
– Tutaj można się nauczyć tylko umierać.
– Słucham?
– Nic, proszę pani, nic.
Ale nie wszyscy są pod ziemią. Nie wszyscy skończyli w bagnie porażki. Jeszcze nie. Istnieją zakłady produkcyjne, w których dalej toczy się praca. Niektóre nawet wygrywają z chińską konkurencją, ponieważ pracują dla wielkich, sławnych projektantów mody. Szybkość i jakość. Najwyższa jakość. Monopol na produkcję najpiękniejszych, ekskluzywnych modeli należy wciąż do nich. Dobre imię „made in Italy” tworzy się właśnie tutaj. Caivano, Sant’Antimo, Arzano i tak dalej, całe Las Vegas Kampanii. Włoska twarz znana światu jest obramowana elegancką materią udrapowaną na gołej czaszce prowincji neapolitańskiej. Sławne firmy nie mają aż takiego zaufania do Azjatów, by wysyłać wszystko na wschód i tam zlecać wykonanie prac. Otwiera się więc manufaktury w pomieszczeniach pod schodami szeregowych domków albo w halach wzniesionych na obrzeżach osiedli. W nich na przykład kroi się skórę na buty, zszywa i przykleja podeszwy. Pracuje się w rzędzie, jeden za drugim. Masz plecy kolegi przed oczami, twoje plecy są przed oczami kolegi z tyłu. Dzień roboczy trwa około dziesięciu godzin. Pensja wynosi między 500 a 900 euro. Nadgodziny są zwykle dobrze opłacane, nawet o 15 euro więcej niż zwykła stawka godzinowa. Rzadko się zdarza, żeby taki zakład zatrudniał więcej niż dziesięciu pracowników. W pracowni na półce zawsze stoi radio lub telewizor. Słucha się muzyki, czasem ktoś zawtóruje śpiewem, ale kiedy terminy gonią, wszyscy milczą i słychać tylko stuk igieł w maszynach. Ponad połowa pracowników to kobiety. Są bardzo sprawne, urodziły się przy maszynie do szycia. Oficjalnie nie ma tu żadnych zakładów produkcyjnych, nie ma też zatrudnionych. Gdyby ta sama praca, o tak wysokim standardzie wykonania, została zadeklarowana zgodnie z prawem, jej koszty wzrosłyby znacznie i ceny gotowych produktów także musiałyby wzrosnąć. Produkcja musiałaby zostać przeniesiona do innego kraju. Przedsiębiorcy z tych stron dobrze zdają sobie z tego sprawę. Zresztą w tych zakładach najczęściej nie ma rozdźwięku między właścicielem a robotnikami. Tutaj konflikt klasowy rozmiękł jak wilgotny herbatnik. Właściciel zwykle sam jeszcze do niedawna był robotnikiem i pracuje w jednym pomieszczeniu z ludźmi, których zatrudnia, siedząc na takim samym stołku, jak wszyscy. Jeżeli zdarza mu się popełnić jakiś błąd, płaci z własnej kieszeni, hipoteką i pożyczką. Wśród podwładnych ma ojcowski autorytet. Można się z nim wykłócić o dzień wolnego czy o parę groszy podwyżki. Nie istnieją umowy o pracę, nie ma biurokracji. Wszystko odbywa się bezpośrednio, opiera na stosunkach międzyludzkich i poczuciu obowiązku, które zastępują kodeks pracy oraz wykształcenie. Rodzina właściciela mieszka zwykle na piętrach nad pracownią. Robotnice często powierzają swoje dzieci opiece córek właściciela, swoistych baby-sitter, albo jego matce, która staje się ich przyszywaną babcią. Dzieci robotnic wychowują się z dziećmi właścicieli. Spełnione marzenie postfordyzmu o zastępowaniu w przedsiębiorstwie relacji pionowych przez poziome – prości robotnicy jedzą obiad wraz z kadrą kierowniczą, po pracy spotykają się na gruncie prywatnym, czują, że są częścią jednej wspólnoty.
W tych zakładach nikt się nie obija. Wszyscy są świadomi, że produkują wyroby najwyższej jakości, wiedzą też, że dostają najniższe wynagrodzenia. Ale albo, albo. Pracuje się po to, żeby zarobić na życie, więc pracuje się jak najlepiej, żeby nikomu nie przyszło do głowy zastąpić cię kimś innym. Nie istnieje system ochrony pracownika, nie ma specjalnych uprawnień, wypowiedzeń, przepustek, świadczeń zdrowotnych, urlopów. Uprawnienia sam sobie musisz wywalczyć, urlop wyprosić. Nie ma się co skarżyć. Wszystko dzieje się tak, jak dziać się musi. Ważne są zdrowe, zręczne ręce, maszyna, przy której pracujesz, i zarobek. Nie ma dokładnych danych na temat liczby pracowników zatrudnionych „na czarno” w tych rejonach. Nie wiadomo też, ilu legalnie zatrudnionych pracowników podpisuje każdego miesiąca listę płac, na której figurują sumy, jakich nigdy nie otrzymali.
Xian miał wziąć udział w przetargu. Weszliśmy do budynku szkoły podstawowej, bez dzieci, bez nauczycielek. Tylko na korytarzach wisiały plansze z bristolu z wyrysowanymi ogromnymi literami. W sali czekało już około dwudziestu osób reprezentujących różne firmy. Xian był jedynym cudzoziemcem. Przywitał się tylko z dwiema osobami obecnymi w sali, a i to raczej zdawkowo. Na szkolnym podwórku zaparkował samochód. Weszło troje ludzi: dwóch mężczyzn i kobieta. Kobieta miała na sobie skórzaną spódniczkę i lakierowane pantofle na wysokim obcasie. Wszyscy oczekujący wstali, żeby się z nią przywitać. Trójka przybyłych zajęła miejsca i rozpoczął się przetarg. Jeden z mężczyzn narysował na tablicy trzy pionowe linie i w pierwszej kolumnie, pod dyktando kobiety, zapisał: 800. Liczbę sztuk odzieży do wyprodukowania. Kobieta wymieniła gatunki materiału i określiła rodzaj ubioru. Do okna podszedł przedsiębiorca z Sant’Antimo i, odwrócony do wszystkich plecami, zaproponował swoją cenę i czas wykonania 800 sztuk odzieży:
– 40 euro za sztukę w dwa miesiące…
Jego oferta znalazła się na tablicy: 800/40/2. Na twarzach reszty zebranych nie było widać zaniepokojenia. Nie przekroczył swoją propozycją granicy niemożliwego. Ewidentnie było to po myśli wszystkich. Tylko zleceniodawcy nie byli usatysfakcjonowani tą propozycją. Licytacja szła dalej.
Przetargi organizowane przez sławne włoskie firmy są przedziwne. Nikt ich nie wygrywa ani nie przegrywa. Ważne, aby uczestniczyć w wyścigach. Zawsze znajdzie się ktoś, kto rzuci się do przodu z ofertą, którą zaakceptują zleceniodawcy, ale nie będzie on jedynym zwycięzcą przetargu. Jego propozycja jest jak początek wyścigu, w którym udział może wziąć każdy, kto się na to zdecyduje. Jeżeli prowadzący licytację przyjmie ofertę, wszyscy obecni przedsiębiorcy mogą zdecydować się wziąć zamówienie. Każdy, kto zgodzi się na proponowane warunki, dostanie materiały do produkcji. Będą przysłane prosto do portu w Neapolu i stamtąd każdy przedsiębiorca może je odebrać. Ale tylko jeden z nich dostanie zapłatę po zakończeniu pracy. Ten, który jako pierwszy odda produkt, pod warunkiem, że jakość będzie bez zarzutu. Wszyscy inni przedsiębiorcy, którzy wzięli udział w przetargu, będą mogli zatrzymać materiały, ale nie dostaną ani grosza. Wielkie domy mody zarabiają tak dużo, że stać je na straty materiałów. Jeżeli któryś z przedsiębiorców parę razy z rzędu nie odda wykonanego zamówienia i wykorzysta udział w przetargu dla uzyskania materiałów, zostanie pozbawiony prawa udziału w następnych licytacjach. Tym sposobem wielkie firmy świata mody zapewniają sobie szybkość realizacji zamówień, bo jeżeli ktoś ociąga się z wykonaniem pracy, inny zrobi to za niego. W świecie mody nie można się spóźniać.
Ku zadowoleniu kobiety siedzącej za biurkiem następna ręka podniosła się w górę. Ręka bardzo eleganckiego biznesmena.
– 20 euro w 25 dni.
Skończyło się na tym, że przyjęto tę właśnie ofertę. Tylko dziewięciu spośród dwudziestu przedsiębiorców, którzy wzięli udział w przetargu, zadeklarowało chęć uczestnictwa w tych wyścigach. Nawet Xian nie odważył się na tak ryzykowne przedsięwzięcie. Uznał za niemożliwe