Historia zaginionej dziewczynki. Elena Ferrante
się na święta i ona odwiedziła mnie w kolegium w Pizie.
Pojechałam z Pietrem po moją matkę, ja prowadziłam. Z pociągu wysiadła dumnie wyprężona, w nowych ubraniach, z nową torebką, w nowych butach i z odrobiną różu na policzkach. Ładnie wyglądasz, powiedziałam, jesteś bardzo elegancka. Ona syknęła: to nie twoja zasługa, i więcej już się do mnie nie odezwała. W zamian za to była bardzo czuła dla Pietra. Wypytała go o gips, a ponieważ odpowiadał wykrętnie – że uderzył się o drzwi – zaczęła mamrotać w łamanym języku włoskim: w drzwi, dobre sobie, już ja wiem, kto ci to zrobił.
W domu porzuciła sztuczną uprzejmość. Zrobiła mi długie kazanie, kuśtykając tam i z powrotem po salonie. Z emfazą wychwalała mojego męża, rozkazała mi go natychmiast przeprosić. Ponieważ nie zamierzałam tego robić, sama zaczęła go błagać o przebaczenie i przysięgać na głowę Peppego, Gianniego i Elisy, że nie wróci do domu, dopóki my się nie pogodzimy. Mówiła tak podniosłym tonem, że początkowo miałam wrażenie, że drwi sobie ze mnie i z mojego męża. W nieskończoność wyliczała cnoty Pietra i muszę przyznać, że mnie też nie szczędziła komplementów. Setki razy podkreślała, że pod względem inteligencji i wykształcenia jesteśmy dla siebie stworzeni. Prosiła, żebyśmy pomyśleli o Dede – to jej ulubiona wnuczka, Elsy nawet nie wspomniała – bo ona rozumie wszystko, grzechem jest zadawać jej cierpienie.
Mój mąż przez cały czas jej przytakiwał, choć miał na twarzy minę wyrażającą niedowierzanie i konsternację. Ona go objęła, pocałowała, podziękowała mu za szczodrość, przed którą, wykrzyczała, powinnam tylko klęczeć. Popychała nas bezceremonialnie jedno w stronę drugiego, abyśmy się przytulili i pocałowali. Wykręcałam się, byłam rozdrażniona. Przez cały czas myślałam: nie cierpię jej i nie cierpię tego, że w takiej chwili muszę na oczach Pietra zmierzyć się z faktem, że jestem córką tej kobiety. Ale jednocześnie usiłowałam się uspokoić: to tylko przedstawienie, za chwilę się zmęczy i pójdzie spać. Dopiero gdy po raz enty chwyciła mnie i kazała przyznać, że popełniłam karczemną pomyłkę, nie wytrzymałam dotyku jej rąk i się wyrwałam. Rzuciłam coś w rodzaju: mamo, dosyć, po co to wszystko, nie mogę być z Pietrem, kocham innego.
I to był błąd. Znałam ją, wiedziałam, że tylko czeka na okazję. Przerwała swoją litanię i w jednej chwili wszystko uległo zmianie. Uderzyła mnie mocno w twarz i zaczęła wrzeszczeć: zamknij się, ladacznico, zamknij się, zamknij się, zamknij się. Usiłowała pochwycić mnie za włosy, krzyczała, że już nie wytrzyma, że ja, ja niszczę jej życie, bo uganiam się za synem Sarratorego, a on jest o wiele gorszy niż ten gnojek, jego ojciec. Wrzasnęła: kiedyś myślałam, że to Lina sprowadza cię na złą drogę, ale się myliłam, to ty, ty jesteś bezwstydna, a ona bez ciebie stała się porządną kobietą. Och, dlaczego nie połamałam ci nóg, gdy byłaś mała. Masz złotego męża, dzięki któremu żyjesz jak królowa w tym cudownym mieście. Kocha cię, dał ci dwie córki i ty tak mu się odpłacasz, gówniaro? Chodź tu, ja cię urodziłam i ja cię zabiję.
Nacierała na mnie, bałam się, że naprawdę może to zrobić. W tamtych sekundach wyraźnie zobaczyłam ogrom jej rozczarowania, całą prawdę o zawiedzionej matczynej miłości, która po nieudanej próbie podporządkowania mnie temu, co sama uważa za dobre – czyli temu, czego ona nigdy nie miała, a co ja zdobyłam i co jeszcze do wczoraj czyniło ją najszczęśliwszą matką w dzielnicy – gotowa jest przemienić się w nienawiść i zniszczyć mnie, ukarać za marnotrawienie bożych darów. Wtedy ją odepchnęłam: odepchnęłam, krzycząc głośniej niż ona. Pchnęłam ją mimowolnie, instynktownie, ale z taką siłą, że straciła równowagę i poleciała na podłogę.
Pietro się przeraził. Na jego twarzy, w jego oczach zobaczyłam, jak nasze dwa światy zderzają się ze sobą. Z pewnością przez całe swoje życie nie widział podobnej awantury, pełnej wrzasków i wybuchów. Moja matka przewróciła krzesło i upadła z hukiem. Nie mogła się podnieść z powodu chorej nogi, machała bezładnie ręką, aby uczepić się brzegu stołu i się podciągnąć. I ani na chwilę nie przestawała miotać groźbami i wyzwiskami. Nawet wtedy, kiedy zgorszony Pietro zdrową ręką pomógł jej się podnieść. Ona rwącym się głosem, wściekła i zarazem głęboko zbolała, wydyszała z wytrzeszczonymi oczami: ty już nie jesteś moją córką, to on jest moim synem, on. Ojciec też cię nie chce, ani twoi bracia. Oby syn Sarratorego zaraził cię rzeżączką i syfem, co ja takiego zrobiłam, żeby dożyć tego dnia, och, Boże, Boże, Boże, daj mi umrzeć, daj mi umrzeć natychmiast. Była tak zdruzgotana, że ku mojemu niedowierzaniu wybuchła płaczem.
Wybiegłam i zamknęłam się na klucz w sypialni. Nie wiedziałam, co robić, nigdy bym nie przypuszczała, że z rozstaniem wiąże się aż takie cierpienie. Byłam przerażona i zrozpaczona. Co mną kierowało, co za pycha mnie podkusiła, żeby pchnąć własną matkę, i to z siłą równą jej brutalności? Uspokoiłam się trochę dopiero wtedy, kiedy Pietro zapukał do drzwi i powiedział cicho, z nieoczekiwaną czułością w głosie: nie otwieraj, nie musisz mnie wpuszczać, chcę ci tylko powiedzieć, że nie planowałem tego, że za dużo tego i nawet ty na to nie zasługujesz.
14
Liczyłam, że mojej matce przejdzie złość, że już następnego ranka zmieni nastawienie i powie, że mnie kocha, że mimo wszystko jest ze mnie dumna. Ale tak się nie stało. Słyszałam, jak rozmawiali z Pietrem przez całą noc. Schlebiała mu, powtarzała urażonym tonem, że zawsze miała krzyż pański ze mną, wzdychała, że do mnie potrzeba anielskiej cierpliwości. Następnego dnia, żeby uniknąć kolejnej kłótni, chyłkiem przemykałam się po domu, trochę czytałam i ani razu nie włączyłam się w ich pogaduszki. Byłam nieszczęśliwa. Wstydziłam się tego, że ją pchnęłam, wstydziłam się za nią i za siebie, chciałam ją przeprosić, przytulić, ale bałam się, że potraktuje to jako gest kapitulacji. Skoro posunęła się do stwierdzenia, że to ja zwodzę Lilę, a nie na odwrót, musiałam naprawdę przynieść jej ogromny zawód. Powiedziałam sobie, żeby ją w duchu usprawiedliwić: jej miarą jest dzielnica, a tam według niej wszystko się poukładało. Dzięki Elizie stała się powinowatą Solarów; jej synowie wreszcie pracują dla Marcella, którego z dumą nazywa swoim zięciem; nosi nowe ubrania i szczyci się dobrobytem, który spadł jej z nieba, dlatego wydaje jej się, że Lila odniosła prawdziwy sukces, bo też pracuje dla Michelego Solary, jest w stałym związku z Enzem i stać ją na wykupienie rodzicom ich małego mieszkanka. Ale te argumenty tylko dodatkowo pogłębiły dystans między nami: nic nas już nie łączyło.
Wyjechała, nie zamieniwszy ze mną ani słowa. Razem odwieźliśmy ją na dworzec, ona jednak zachowywała się tak, jakby nie było mnie w samochodzie. Życzyła Pietrowi wszelkiej pomyślności i do ostatniej chwili powtarzała, żeby informował ją o stanie złamanej ręki i o dziewczynkach.
Jak tylko pociąg odjechał, z pewnym zaskoczeniem zauważyłam, że jej ingerencja przyniosła nieoczekiwanie pozytywny skutek. Już w drodze do domu mój mąż posunął się o wiele dalej niż tylko do słów solidarności, które poprzedniego wieczoru wyszeptał pod moimi drzwiami. Moje brutalne starcie z matką najwyraźniej unaoczniło mu to, kim jestem i gdzie się wychowywałam – i to o wiele lepiej niż moje opowieści i jego własne wyobrażenia. Przypuszczam, że zrobiło mu się mnie żal. Nagle odzyskał równowagę, a nasze stosunki stały się poprawne. Kilka dni później poszliśmy do adwokata. Ten pogadał przez chwilę o wszystkim i o niczym, po czym zapytał:
– Jesteście pewni, że nie chcecie dłużej ze sobą żyć?
– Jak można żyć z kimś, kto już cię nie pragnie? – odparł Pietro.
– Czy pani już nie pragnie swojego męża?
– To moja sprawa – odpowiedziałam. – Pana zadaniem jest