Historia zaginionej dziewczynki. Elena Ferrante
Nie stać mnie było na nic bardziej konkretnego, posługiwałam się słownictwem nabytym przed dziesięcioma laty, a ono nabierało znaczenia tylko, jeśli zestawiałam je z pewnymi faktami z dzielnicy. Poza tym dysponowałam sprawdzonym materiałem o niewątpliwym efekcie. Tyle że tak jak w czasach prezentacji pierwszej książki wcześniej czy później zawsze odwoływałam się do rewolucji, bo takie było powszechne nastawienie, teraz unikałam tego słowa. Nino uznawał je za naiwne, dzięki niemu zaczęłam dostrzegać złożoność polityki i byłam bardziej ostrożna. Posługiwałam się raczej formułą buntowanie się jest rzeczą słuszną, zaraz jednak dodawałam, że należy promować zgodę, że państwo przetrwa o wiele dłużej, niż przypuszczaliśmy, że trzeba nauczyć się nim kierować. Nie zawsze byłam z siebie zadowolona. W kilku przypadkach stonowałam wypowiedź, żeby przypodobać się Ninowi, który przysłuchiwał się moim słowom, siedząc w zadymionych salkach, wciśnięty między piękne cudzoziemki w moim wieku albo i młodsze. Często jednak nie wytrzymywałam i dawałam upust dawnym mrocznym popędom, które w przeszłości pchały mnie do kłótni z Pietrem. Działo się tak zazwyczaj wtedy, kiedy miałam przed sobą publiczność złożoną z kobiet, które przeczytały moją książkę i czekały na cięty język. Ostrożnie, abyśmy same dla siebie nie stały się wrogami, mówiłam wówczas, że to jest walka do ostatniej kropli krwi i skończy się dopiero w momencie, kiedy my zwyciężymy. Po takich wystąpieniach Nino drwił ze mnie, twierdził, że jak zwykle musiałam przesadzić, a potem wspólnie się z tego śmialiśmy.
Czasami w nocy tuliłam się do niego i usiłowałam sama siebie zrozumieć. Przyznawałam, że podobają mi się wywrotowe sformułowania, które wytykają kompromisy, na jakie idą partie, oraz przemoc ze strony państwa. Polityka – mówiłam – taka jak ty ją rozumiesz, polityka prawdziwa, nudzi mnie, zostawiam ją tobie, ja nie jestem stworzona do takich rzeczy. Potem jednak zmieniałam zdanie i dodawałam, że nie nadaję się nawet do tego, do czego zmuszałam się w przeszłości, ciągając ze sobą dziewczynki. Groźne wrzaski podczas manifestacji przerażają mnie, podobnie agresywne mniejszości, grupy zbrojne, ofiary na ulicy, nienawiść rewolucyjna. Mam przemawiać publicznie, a nie wiem, kim jestem, nie wiem, do jakiego stopnia naprawdę myślę to, co mówię.
Teraz, przy Ninie, mogłam ubrać w słowa najbardziej skryte myśli, nawet to, co przemilczałam sama przed sobą, nawet brak konsekwencji i podłość. On był bardzo pewny siebie, zrównoważony, miał wyrobione zdanie na każdy temat. A ja czułam się tak, jakbym chaotyczny bunt z czasów dzieciństwa okleiła karteczkami ze zgrabnymi formułkami, które służą zrobieniu dobrego wrażenia. Raz, gdy jechaliśmy na kongres do Bolonii – razem z masą innych buntowników zmierzających do miasta wolności i swobody – bez ustanku natykaliśmy się na policyjne kontrole i aż pięć razy nas zatrzymano. Wycelowana broń, my pod ścianą, z dokumentami w dłoniach. Bałam się jeszcze bardziej niż w Niemczech: bo to był mój kraj, mój język. Zdenerwowałam się, chciałam milczeć, być posłuszna, a zamiast tego zaczęłam krzyczeć, mimowolnie przeszłam na dialekt, zwyzywałam policjantów za to, jak mnie chamsko popychają. Buzowały we mnie przerażenie i złość, a ja nie potrafiłam zapanować ani nad jednym, ani nad drugim. Nino natomiast zachował spokój, pożartował z policjantami, udobruchał ich, uspokoił mnie. Dla niego liczyliśmy się tylko my. Pamiętaj, że jesteśmy razem, tutaj i teraz, powiedział, reszta to przemijająca sceneria.
20
W tamtym latach ciągle byliśmy w drodze. Chcieliśmy być obecni, obserwować, uczyć się, rozumieć, zastanawiać, świadczyć, a ponad wszystko kochać się. Syreny policyjne, blokady, warkot helikopterów, pomordowane ofiary – to były kamienie milowe wytyczające kolejne etapy naszego związku: tygodnie, miesiące, pierwszy rok, potem półtora, zawsze licząc od nocy, kiedy ja, w domu we Florencji, poszłam do pokoju Nina. Powtarzaliśmy sobie, że wtedy zaczęło się nasze prawdziwe życie. A tym prawdziwym życiem nazywaliśmy wrażenie, że otacza nas cudowny blask, który nas nie opuszczał nawet wówczas, gdy na scenie rozgrywały się potworności dnia codziennego.
W dniach bezpośrednio po porwaniu Alda Mora znajdowaliśmy się w Rzymie. Dojechałam do Nina, który miał prezentować książkę swojego neapolitańskiego kolegi po fachu na temat polityki dotyczącej regionów południowych. O samej publikacji niewiele dyskutowano, skupiono się natomiast na przewodniczącym Chrześcijańskiej Demokracji. Część publiczności zawrzała – co przepełniło mnie strachem – kiedy Nino stwierdził, że to właśnie Moro obrzucił aparat państwowy błotem, ukazał jego najpotworniejsze oblicze i stworzył warunki dla powstania Czerwonych Brygad, bo ukrywał niewygodną prawdę o swojej skorumpowanej partii, a wręcz utożsamiał ją z samym państwem, żeby uchronić przed jakimikolwiek oskarżeniami i karą. Słuchacze nie ochłonęli nawet wtedy, kiedy powiedział, że obrona instytucji nie polega na zatajaniu łajdactw, lecz sprawieniu, aby ich działanie było przejrzyste, jawne, skuteczne i sprawiedliwe pod każdym względem. Posypały się wyzwiska. Widziałam, jak Nino coraz bardziej blednie, dlatego jak tylko było to możliwe, wyprowadziłam go ze spotkania. Schroniliśmy się w sobie, jak w lśniącej zbroi.
Takie wtedy panowały czasy. Mnie też to spotkało któregoś wieczoru w Ferrarze. Wyrwało mi się i nazwałam porywaczy Mora zabójcami – i to w czasie, kiedy niewiele ponad miesiąc wcześniej odnaleziono jego zwłoki. Niełatwo było dobierać słowa, moja publiczność wymagała ode mnie, abym je dostosowywała do dialektyki skrajnej lewicy, dlatego zachowywałam maksymalną ostrożność. Często jednak się zapalałam i wtedy wymykały mi się nieprzefiltrowane opinie. Nikomu nie spodobało się słowo zabójcy – zabójcami są faszyści – dlatego zostałam zaatakowana, skrytykowana, wyszydzona. Zamilkłam. Kiedy nagle spotykała mnie dezaprobata, bardzo cierpiałam, traciłam wiarę w siebie, czułam, jakby coś ciągnęło mnie w dół, do moich korzeni, czułam się politycznie upośledzona, czułam się kobietą, która nie powinna w ogóle otwierać ust, i przez jakiś czas unikałam wszelakich konfrontacji. Czy ktoś, kto zabija, nie jest zabójcą? Wieczór skończył się niemiło, Nino o mały włos nie pobił się z jednym takim z głębi sali. Ale również w tym przypadku zależało mu tylko na nas. Jeśli byliśmy razem, żadna krytyka tak naprawdę nas nie obchodziła, byliśmy ponad wszystkim, liczyło się tylko nasze zdanie. Biegliśmy na kolację, na dobre jedzenie, na wino, na seks. Marzyliśmy tylko o tym, by się pochwycić i przytulać.
21
Pierwszy zimny prysznic nastąpił pod koniec 1978 roku i oczywiście zafundowała mi go Lila. To była kulminacja całej serii przykrych wydarzeń, które rozpoczęły się w połowie października. Wtedy to właśnie Pietro w drodze z uniwersytetu został zaatakowany przez dwójkę młodzieńców, nie wiadomo, czy czarnych, czy czerwonych, w każdym razie z odsłoniętymi twarzami i uzbrojonych w kije. Pobiegłam do szpitala: byłam przekonana, że zastanę go w większej depresji niż zazwyczaj. On jednak, pomimo opatrunku na głowie i podbitego oka, był wesoły. Przyjął mnie miło, ale już wkrótce o mnie zapomniał i skupił się na rozmowie z kilkoma studentami, pośród których w oczy rzucała się pewna bardzo ładna dziewczyna. Kiedy reszta wyszła, ona usiadła na brzegu łóżka i wzięła go za rękę. Miała na sobie biały golf i niebieską mini, a jej ciemne włosy spływały na plecy. Byłam wobec niej uprzejma, zapytałam o studia. Powiedziała, że brakuje jej dwóch egzaminów, ale że już zabrała się za pracę magisterską na temat Katullusa. Jest bardzo zdolna, pochwalił ją Pietro. Miała na imię Doriana i nie wypuszczała jego dłoni z uścisku, może jedynie po to, żeby poprawić mu poduszki.
Wieczorem w naszym florenckim mieszkaniu pojawiła się moja teściowa z Dede i Elsą. Powiedziałam jej o dziewczynie, ona uśmiechnęła się z satysfakcją: wiedziała o związku swojego syna. Odparła: porzuciłaś go, czego się spodziewałaś. Następnego dnia we czwórkę poszłyśmy do szpitala. Dede i Elsa od razu zachłysnęły się Dorianą, jej koralami i bransoletkami. Nie zwracały