Historia zaginionej dziewczynki. Elena Ferrante
zostawiłam je bez szkoły i bez opieki.
Za to Dede i Elsa były zachwycone nową sytuacją. Słabo znały ciotkę, ale uwielbiały atmosferę absolutnej wolności, która wokół niej panowała. Dom w Sant’Ambrogio dalej przypominał port, a Mariarosa, jak siostra miłosierdzia, bez uprzedzeń przygarniała każdą zabłąkaną duszę, nie bacząc na brud, zaburzenia umysłowe, przestępstwa czy narkotyki. Dziewczynki nie miały żadnych obowiązków, do późnego wieczoru z ciekawością krążyły po pokojach. Wsłuchiwały się w rozmowy prowadzone w różnych żargonach, bawiły się, kiedy puszczano muzykę, śpiewano i tańczono. Ciotka rano szła na uniwersytet i wracała późnym popołudniem. Nigdy nie była zdenerwowana, umiała je rozbawić, goniła po pokojach, bawiła się z nimi w chowanego albo ciuciubabkę. Jeśli zostawała w domu, urządzała wielkie porządki i zaganiała do pomocy wszystkich obecnych: dziewczynki, mnie, zabłąkanych gości. Ale bardziej niż o ciała troszczyła się o nasze umysły. Organizowała kursy wieczorne, zapraszała koleżanki z uniwersytetu, bywało, że sama prowadziła niezwykle zabawne i pouczające wykłady, a wtedy przytulała mocno bratanice, mówiła do nich, angażowała je. Przy tych okazjach mieszkanie zapełniało się kolegami i koleżankami, którzy przychodzili specjalnie, aby jej posłuchać.
Pewnego wieczoru, podczas jednego z takich wykładów, ktoś zapukał do drzwi. Dede lubiła witać gości, dlatego pobiegła otworzyć. Po chwili dziewczynka wróciła do salonu i oznajmiła podekscytowanym głosem: to policja. Przez nieliczną publiczność przebiegł wyrażający poirytowanie, wręcz groźny szmer. Mariarosa wstała ze spokojem i poszła porozmawiać z policjantami. Było ich dwóch, powiedzieli, że sąsiedzi skarżą się, czy coś w tym rodzaju. Ona potraktowała ich z grzecznością, nalegała, żeby weszli, posadziła między nami i kontynuowała lekcję. Dede nigdy nie widziała z bliska żadnego policjanta. Oparła się łokciem na kolanie młodszego z nich i zaczęła go zagadywać. Pamiętam pierwsze zdanie, w którym wyjaśniła, że Mariarosa to bardzo dobra osoba.
– W rzeczywistości – powiedziała – moja ciocia to profesorka.
– W rzeczywistości – mruknął policjant z nieśmiałym uśmiechem.
– Tak.
– Jak pięknie mówisz.
– Dziękuję, w rzeczywistości nazywa się Mariarosa Airota i wykłada historię sztuki.
Młodzieniec szepnął coś starszemu koledze na ucho. Przez dziesięć minut siedzieli nieruchomo, potem wstali. Dede odprowadziła ich do drzwi.
Później mnie też zaangażowano w tę inicjatywę dydaktyczną, a na mój wieczór przybyło szczególnie dużo ludzi. Moje córki rozsiadły się na poduszkach w pierwszym rzędzie i grzecznie się przysłuchiwały. Przypuszczam, że to wtedy właśnie Dede zaczęła przyglądać mi się z zainteresowaniem. Żywiła wielki respekt do ojca, do swojego dziadka, a teraz również do Mariarosy. Ale o mnie nie wiedziała nic i wiedzieć nie chciała. Ja byłam jej matką, wszystkiego jej zabraniałam, nie cierpiała mnie. Musiało ją zaskoczyć, że inni słuchają mnie z zainteresowaniem, choć ona, z założenia, nigdy nie przykładała wagi do tego, co mówię. I może spodobał jej się również spokój, z jakim odparłam krytykę, którą Mariarosa wygłosiła niespodziewanie tego wieczoru. Moja szwagierka jako jedyna z obecnych kobiet nie zgadzała się z ani jednym moim słowem, chociaż jakiś czas temu sama zachęcała mnie do nauki, do pisania, do publikowania. Nie zapytawszy mnie o pozwolenie, opowiedziała o mojej kłótni z matką we Florencji i udowodniła, że zna każdy jej szczegół. Przytoczyła wiele mądrych cytatów, a na koniec stwierdziła, że kobieta pozbawiona miłości do swoich korzeni jest kobietą straconą.
27
Kiedy wyjeżdżałam, zostawiałam dziewczynki ze szwagierką, ale szybko się zorientowałam, że tak naprawdę zajmuje się nimi Franco. Prawie wcale nie opuszczał swojego pokoju, nie uczestniczył w wykładach, nie zwracał uwagi na ciągły ruch w mieszkaniu. Ale do moich córek się przywiązał. Kiedy była taka potrzeba, przygotowywał im posiłki, wymyślał zabawy, na swój sposób kształcił je. Od niego Dede dowiedziała się, jak podważać niedorzeczności mowy – tak się wyraziła – Meneniusza Agryppy, o której uczono w nowej szkole, do jakiej w końcu ją zapisałam. Śmiała się i mówiła: patrycjusz Meneniusz Agryppa, mamo, ogłupił plebs gadaniną, ale nie udało mu się udowodnić, że członki jednego człowieka zostają nakarmione, kiedy wypełnia się brzuch drugiego. Cha, cha, cha. Franco pokazał jej również na globusie obszary tonące w dobrobycie i te dotknięte nieznośną biedą. Cały czas powtarzał: to największa niesprawiedliwość.
Pewnego wieczoru, pod nieobecność Mariarosy, mój dawny pizański chłopak wskazał na dziewczynki, które goniły się po mieszkaniu z głośnym piskiem, i powiedział z powagą i żalem w głosie: mogły być nasze. Poprawiłam go: dzisiaj byłyby o kilka lat starsze. Potwierdził skinięciem. Przyglądałam mu się przez kilka sekund, on zaś wpatrywał się w czubek swoich butów. Porównałam go z bogatym i wykształconym studentem sprzed piętnastu lat: niby on, a jednak inny. Nie czytał już, nie pisał, od roku zredukował do minimum wystąpienia na zgromadzeniach, debatach, manifestacjach. Mówił o polityce, bo to jedyne jego prawdziwe zainteresowanie, ale bez dawnej pasji i zaangażowania, co więcej, wyostrzyła się w nim skłonność do żartowania z własnych ponurych przepowiedni. Egzaltowanym głosem wyliczał mi kataklizmy, które jego zdaniem wkrótce nadejdą: po pierwsze, zmierzch najważniejszego podmiotu rewolucji, czyli klasy robotniczej; po drugie, definitywne roztrwonienie politycznego dziedzictwa socjalistów i komunistów, których już wynaturzyły codzienne kłótnie o rolę kapitału; po trzecie, kres wszelkich możliwych przemian, to, co było, zostało i musimy się do tego przystosować. Pytałam go ze sceptycyzmem: naprawdę uważasz, że tak się to wszystko skończy? Oczywiście, śmiał się, ale wiesz, że ja umiem operować słowem i jeśli chcesz, w oparciu o tezy, antytezy i syntezy mogę ci udowodnić coś całkiem przeciwnego, że komunizm jest nieuchronny, że dyktatura proletariatu to najwyższa forma demokracji, że Związek Radziecki, Chiny, Korea Północna i Tajlandia są o wiele lepsze od Stanów Zjednoczonych, że przelewanie rzek krwi to w pewnych wypadkach zbrodnia, a w innych słuszna sprawa. Chcesz?
Tylko przy dwóch okazjach dostrzegłam w nim dawnego chłopca. Któregoś ranka pojawił się Pietro, bez Doriany, z miną kuratora, który zamierza przeprowadzić inspekcję i sprawdzić, w jakich warunkach żyją jego córki, do jakich szkół je zapisałam, czy są szczęśliwe. Atmosfera była bardzo napięta. Dziewczynki pewnie szczegółowo – i z dziecięcym zamiłowaniem do fantazji i przesady – opowiedziały mu, jak spędzają całe dnie, bo wszczął karczemną awanturę, najpierw z siostrą, a potem ze mną. Obie nas oskarżył o brak odpowiedzialności. Straciłam panowanie i wrzasnęłam: masz rację, zabierz je do siebie i zajmijcie się nimi z Dorianą. W tej chwili ze swojego pokoju wyszedł Franco i się wtrącił. Wszystkich zaskoczył dawną elokwencją, dzięki której w przeszłości panował nawet nad bardzo burzliwymi wiecami. On i Pietro wszczęli mądrą dyskusję na temat związku, rodziny, wychowania potomstwa, a nawet Platona, całkowicie zapominając o mnie i o Mariarosie. Mój mąż wyjechał czerwony na twarzy, z rozpalonym wzrokiem, zdenerwowany, ale zadowolony, że znalazł współrozmówcę, z którym da się dyskutować w sposób inteligentny i cywilizowany.
Bardziej burzliwy – i wstrząsający – był dzień, w którym bez uprzedzenia pojawił się Nino. Był zmęczony długą jazdą samochodem, wymięty i spięty. W pierwszej chwili pomyślałam, że przyjechał, aby wziąć we własne ręce los mój i dziewczynek. Liczyłam, że powie: dosyć, wyjaśniłem sytuację z żoną, przenosimy się do Neapolu. Byłam skłonna ustąpić bez większego oporu, bo ta prowizoryczność mnie wykańczała. Ale sprawy potoczyły się inaczej. Zamknęliśmy się w pokoju i on, torturując sobie palce, włosy, twarz, skręcając się w niepewności, wbrew wszelkim