Korekty. Джонатан Франзен
czy ktoś nie podsłuchuje, ale wszyscy sąsiedzi, z wyjątkiem dwojga dzieci siedzących z zaciśniętymi powiekami, byli zajęci paleniem. – Pamiątki po pobycie w sowieckim więzieniu wojskowym. Sam zobacz. – Ściągnął skórzaną kurtkę z jednego ramienia, podwinął rękawek żółtego T-shirta. Wewnętrzną stronę ramienia od pachy aż do łokcia pokrywał archipelag zabliźnionych okrągłych oparzelin. – Tak wyglądał mój tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty. Osiem miesięcy w więzieniu Armii Czerwonej w niepodległej Litwie.
– Byłeś dysydentem…
– Tak! Tak! Dysydentem! – Z powrotem wciągnął kurtkę. – To było okropne i wspaniałe. I męczące, ale wtedy tego nie czułem. Zmęczenie przyszło później.
Wspomnienia Chipa z tego roku wypełniały elżbietańskie dramaty, regularne bezowocne sprzeczki z Tori Timmelman, niezdrowe fascynacje jej pornograficznymi tekstami… i nic więcej.
– Trochę się boję na to patrzeć. – Na wyświetlaczu komputera pojawił się lekko rozmazany czarno-biały obraz łóżka z leżącą nieruchomo, przykrytą kołdrą postacią. – Portier twierdzi, że Julia ma kogoś, więc postanowiłem to sprawdzić. Poprzedni właściciel zainstalował w sypialni kamerę. Ma czujnik ruchu, działa w podczerwieni, robi cyfrowe zdjęcia. Patrz, jeśli chcesz. Może być ciekawe.
Chip przypomniał sobie czujnik dymu na suficie sypialni Julii. Często wpatrywał się w niego z natężeniem. Wydawało mu się, że to wyjątkowo duży i skomplikowany czujnik dymu. Poprawił się w fotelu.
– Może lepiej tego nie oglądać.
Gitanas klikał zawzięcie.
– Dobra, odwrócę ekran. Nie będziesz niczego widział.
Pod sufitem gromadziły się ciężkie chmury papierosowego dymu. Chip postanowił zapalić murattiego. Różnica między czynnym a biernym paleniem okazała się jednak mało zauważalna.
– Chodzi mi o to – powiedział, zasłaniając ręką wyświetlacz – że chyba byłoby lepiej, gdybyś ty też tego nie oglądał.
Gitanas był autentycznie zdumiony.
– Niby dlaczego?
– Pomyśl.
– Ty mi powiedz.
– Nie, ty pomyśl.
Przez chwilę zrobiło się autentycznie wesoło. Gitanas przyglądał się ręce i ramieniu Chipa, jakby się zastanawiał, gdzie najlepiej będzie go ugryźć, po czym wyjął płytę z czytnika i cisnął mu ją w twarz.
– Niech cię szlag trafi!
– Dobrze, dobrze…
– Weź to i pieprz się. Nie chcę tego. Nie chcę tego już nigdy widzieć.
Chip wepchnął płytę do kieszeni koszuli. Czuł się doskonale. Samolot osiągnął już zaplanowany pułap, hałas monotonnie wwiercał się w zatoki. W ustach miał plastikowy smak kawy rozdawanej w jednorazowych kubeczkach, zaraz za porysowanymi okienkami zaczynało się puste czarne niebo nad północnym Atlantykiem, ale tu, w samolocie, było jasno i tłoczno. Czuwał, czuwali też wszyscy dookoła.
– Co, ty też masz ślady po papierosach? – zapytał Gitanas.
Chip pokazał mu dłoń.
– Eee, to nic takiego.
– Samookaleczenia. Ty żałosny Amerykańcu.
– To po prostu inny rodzaj więzienia – odparł Chip.
IM DŁUŻEJ O TYM MYŚLAŁ, TYM BARDZIEJ GO TO WKURZAŁO
Zyskowny związek Gary’ego Lamberta z Axon Corporation zaczął się przed trzema tygodniami, w pewne niedzielne popołudnie, które spędził w swojej nowej ciemni, usiłując znaleźć zadowolenie w robieniu odbitek dwóch starych zdjęć rodziców. Poczucie zadowolenia było mu potrzebne do tego, żeby rozwiać niepokój dotyczący stanu jego zdrowia psychicznego.
Stan ów niepokoił go od dawna, lecz akurat tego popołudnia, kiedy Gary opuścił swój ogromny dom przy Seminole Street, przeszedł przez rozległe podwórze i wspiął się po zewnętrznych schodkach na pięterko nad garażem, w jego głowie panowała równie ciepła i słoneczna pogoda jak nad północno-zachodnią Filadelfią. Przez cienką warstwę rozwleczonych na niebie chmurek przeświecało wrześniowe słońce i o ile Gary potrafił przeanalizować zachodzące w jego mózgu procesy (a pamiętajmy, że nie był psychiatrą, tylko wiceprezesem CenTrust Bank), wszelkie oznaki zdawały się świadczyć o tym, że nie ma się czym niepokoić.
Chociaż ogólnie rzecz biorąc, Gary był zwolennikiem koncepcji, żeby brać przyszłość w swoje ręce, samodzielnie decydować o wyborze funduszów emerytalnych, posyłać dzieci do prywatnych szkół i tak dalej, to ani trochę nie uśmiechało mu się przejmowanie odpowiedzialności za przemiany chemiczne zachodzące w jego mózgu, zwłaszcza w sytuacji kiedy jego najbliżsi, szczególnie ojciec, robili wszystko, żeby tego uniknąć. Mimo to starał się jak najlepiej wywiązać z zadania. Wchodząc do ciemni, szacował, że poziom neurofaktora 3 (czyli serotoniny, a więc bardzo, ale to bardzo ważnego czynnika) właśnie osiągnął siedmio- albo nawet trzydziestodniowe maksimum, że faktory 2 i 7 również radziły sobie zdumiewająco świetnie oraz że faktor 1 otrząsnął się już ze zgubnych skutków wypitego poprzedniego dnia tuż przed zaśnięciem kieliszka armaniaku. Szedł sprężystym krokiem, w pełni świadom swego słusznego wzrostu i opalenizny. Niechęć do żony, Caroline, była umiarkowana i pod kontrolą. Spowodowane starzeniem zmiany psychiczne pociągały za sobą nasilenie objawów paranoi (dostrzegał to na przykład w podejrzeniach, że zarówno Caroline, jak i jego dwaj starsi synowie bez przerwy się z niego naigrawają), sezonowe wzmocnienie przekonania o krótkotrwałości i bezsensie życia ani trochę zaś nie naruszało solidnych podstaw stabilności jego życia psychicznego. Nie wykazywał żadnych klinicznych objawów depresji.
Zaciągnął czarne aksamitne zasłony, opuścił szczelne żaluzje, wyjął z dużej lodówki ze stali nierdzewnej paczkę papieru fotograficznego i nakarmił dwoma celuloidowymi paskami elektryczne urządzenie do czyszczenia negatywów – niewielki, ale seksownie ciężki gadżet.
Wykonywał odbitki z pechowej Dekady Małżeńskiego Golfa obojga rodziców. Jedno ze zdjęć przedstawiało Enid w ciemnych okularach, pochyloną nad głębokim rough, z lewą ręką zaciśniętą na steranym kiju numer pięć, prawą rozmazaną po wyrzuceniu piłeczki (biała smuga tuż przy krawędzi) na fairway. Oboje grywali wyłącznie na płaskich, prostych, dostępnych dla szerokiej publiczności polach. Na innej fotografii Alfred w obcisłych szortach, czapeczce Midland Pacific, czarnych skarpetkach i prehistorycznych pantoflach do golfa zamierzał się swoim równie starym kijem na biały znacznik pola wielkości grejpfruta, uśmiechając się, jakby chciał powiedzieć: „Takie właśnie powinny być piłeczki!”.
Gary wyjął odbitki z utrwalacza, podniósł lampę, opłukał fotografie i stwierdził, że obie są pokryte zagadkowymi żółtymi plamami. Zaklął pod nosem – nie dlatego, że tak bardzo zależało mu na zdjęciach, lecz aby nie zepsuć sobie dobrego, podpompowanego serotoniną nastroju. Jeśli miał go zachować, świat przyrody nieożywionej musiał choćby minimalnie współpracować.
Na zewnątrz pogoda zdecydowanie coraz bardziej się psuła. O dach bębniły krople spadające z liści, wąskie strumyczki płynęły rynsztokami. Pracując nad kolejnymi odbitkami, Gary słyszał przez ścianę garażu głosy Caroline i chłopców grających w piłkę na podwórku. Do jego uszu dobiegał tupot, okrzyki, od czasu do czasu głuchy łoskot piłki uderzającej w ścianę. Kiedy na drugim zestawie odbitek pojawiły się identyczne plamy, Gary zrozumiał, że powinien dać temu spokój, ale w tej samej chwili rozległo się ciche pukanie i zaraz potem przez szczelinę