Korekty. Джонатан Франзен
wściekłości Enid, nieodmiennie traktowała z pełnym wyższości, pogardliwym rozbawieniem), już stanęli albo wkrótce mieli stanąć na ślubnym kobiercu w jakimś protestanckim kościele, złożyć małżeńską przysięgę jakiejś porządnej normalnej dziewczynie i założyć rodzinne gniazdo, jeżeli nie w samym St. Jude, to przynajmniej w tej samej strefie czasowej. Choć teraz w głębi serca (gdzie przypominała córkę bardziej, niż byłaby skłonna kiedykolwiek przyznać) Enid doskonale wiedziała, że bywają smokingi w bardziej eleganckich kolorach niż jaskrawobłękitny i że suknie druhen można uszyć z lepszego materiału niż różowy krepdeszyn, to jednak właśnie tamte śluby lubiła najbardziej i najchętniej wspominała, ponieważ brak wyrafinowania najdobitniej świadczył o tym, iż dla dwóch rodzin, których przedstawiciele zostali właśnie połączeni węzłem małżeńskim, istnieją wartości cenniejsze niż moda. Enid była zwolenniczką dopasowywania, toteż najlepiej czuła się na ślubach, gdzie panny młode rezygnowały z zaspokajania samolubnych gustów i upodobań, występując w sukniach dopasowanych kolorystycznie do wiązanek, serwetek na stołach weselnych, lukru na torcie i wstążek na prezentach. Lubiła, jeżeli po ślubie w kościele metodystów w Chiltsville wydawano przyjęcie w tamtejszym Sheratonie. Podobało jej się, jeżeli bardziej elegancką ceremonię w kościele prezbiteriańskim w Paradise Valley wieńczyła zabawa w klubie w Deepmire, gdzie zadbano nawet o to, żeby pudełka zapałek z okolicznościowymi etykietkami (Dean & Trish • 13 czerwca 1987) miały ten sam kolor co suknia panny młodej. Najważniejsze jednak było to, żeby pasowali do siebie państwo młodzi, żeby pochodzili z podobnych środowisk, byli w podobnym wieku, mieli podobne wykształcenie. Czasem rodzina panny młodej nie należała do grona ulubionych przyjaciół Enid, dziewczyna była nieco zbyt tęga albo znacznie starsza od oblubieńca lub też panu młodemu słoma sterczała z butów. W takich przypadkach serce Enid wypełniało ogromne współczucie, ponieważ zdawała sobie sprawę, że w tym małżeństwie od początku nic się nie będzie układać. Największym zgrzytem, do jakiego dochodziło podczas wesela, był jednak co najwyżej niefortunny toast wzniesiony przez jednego z drużbów, zwykle wąsatego lub o małym, cofniętym podbródku, kolegi pana młodego z czasów szkolnych, z wypiekami od alkoholu, mówiącego z akcentem wcale nie ze środkowego zachodu, lecz bardziej ze wschodu. Usiłował on błysnąć dowcipem, nawiązując znacząco do seksu przedmałżeńskiego i albo wywoływał rumieńce na twarzach państwa młodych, albo zmuszał ich do głośnego i nieszczerego śmiechu z zamkniętymi oczami (nie z powodu nadmiernego rozbawienia, lecz po to, żeby przemawiający nie zorientował się, jak bardzo ich uraził). Alfred przechylał głowę, żeby lepiej słyszeć, Enid natomiast tak długo rozglądała się po sali, aż wreszcie dostrzegła kogoś, z kim mogła wymienić znaczące spojrzenia.
Alfred także uwielbiał śluby i wesela. W jego mniemaniu były to jedyne uroczystości, które miały jakiś sens, i dlatego zgadzał się na wydatki (nowa sukienka dla Enid, nowy garnitur dla niego, kosztowny zestaw sałatkowy z drewna tekowego na prezent ślubny), którym w innych okolicznościach stanowczo by się sprzeciwiał.
Enid z utęsknieniem oczekiwała dnia, kiedy będzie mogła zorganizować taką samą uroczystość dla dorosłej Denise, która właśnie skończyła college (chociaż przyjęcie z pewnością nie odbyłoby się w Deepmire, ponieważ Lambertów, chyba jako jedynych z grona ich znajomych, nie byłoby stać na obowiązujące tam astronomiczne opłaty), i jakiegoś wysokiego, barczystego młodego mężczyzny, najlepiej skandynawskiego pochodzenia, którego proste jasne włosy stanowiłyby przeciwwagę dla zbyt ciemnych i nadmiernie kręconych włosów Denise, pod każdym innym względem doskonale do niej pasującego. Trudno więc się dziwić, że Enid mało serce nie pękło, kiedy pewnego październikowego wieczoru zaledwie trzy tygodnie po tym, jak Chuck Meisner urządził swojej córce Cindy chyba najwystawniejsze przyjęcie weselne w historii Deepmire, z frakami, fontanną z szampanem, śmigłowcem lądującym na dachu i oktetem instrumentów dętych, Denise zadzwoniła do domu z wiadomością, że razem ze swoim szefem pojechała do Atlantic City i wzięła ślub w urzędzie stanu cywilnego. Chociaż Enid miała bardzo odporny żołądek (nigdy nie wymiotowała, nigdy), to jednak musiała oddać słuchawkę Alfredowi, pójść do łazienki, uklęknąć przed sedesem i powoli, głęboko oddychać.
Minionej wiosny w Filadelfii zjedli z Alfredem późny lunch w wyjątkowo hałaśliwej restauracji, w której Denise niszczyła sobie ręce i marnowała młodość. Po posiłku – całkiem smacznym, choć stanowczo zbyt obfitym – Denise ceremonialnie przedstawiła ich swojemu szefowi kuchni. Ów „szef”, Emile Berger, okazał się niskim, ponurym Żydem w średnim wieku, z Montrealu, najwyraźniej hołdującym przekonaniu, że najlepszym strojem do pracy jest brudny podkoszulek, a najlepszym sposobem na golenie jest niezawracanie sobie nim głowy. Enid znielubiłaby go od pierwszego wejrzenia nawet wtedy, gdyby się nie zorientowała, że człowiek ów wywiera na Denise niepokojąco silny wpływ.
– Te ciasteczka krabowe były stanowczo za tłuste! – powiedziała w kuchni oskarżycielskim tonem. – Po jednym kęsie miałam dosyć!
Zamiast grzecznie przeprosić i przyznać jej rację, tak jak postąpiłby każdy uprzejmy obywatel St. Jude, Emile wymamrotał, że owszem, może i tak, i że dobrze by było wymyślić beztłuszczowe ciasteczka krabowe, ale jak to zrobić, bo chyba pani Lambert zdaje sobie sprawę, że nie istnieje coś takiego jak chude mięso rakowe? Denise wsłuchiwała się zachłannie w jego wywód, jakby pragnęła zapamiętać każde słowo. Kiedy żegnała się z nimi przed restauracją, żeby wrócić na czternastogodzinną zmianę, Enid nie powstrzymała się od komentarza:
– Nieduży ten twój znajomy. I ma w sobie coś z Żyda.
Była tak wzburzona, że powiedziała to znacznie bardziej piskliwym i zaczepnym tonem, niż zamierzała; po wyrazie oczu Denise natychmiast poznała, że zraniła uczucia córki, ale przecież mówiła czystą prawdę. Nigdy, nawet przez sekundę nie podejrzewała, iż Denise – niedojrzała i romantyczna, ale o pięknej twarzy, figurze, z całym życiem przed sobą – mogłaby naprawdę spotykać się z kimś takim jak Emile. Z drugiej strony, Enid nie bardzo wiedziała, co młoda, dojrzewająca kobieta powinna czynić ze swymi wdziękami, skoro czasy, kiedy dziewczęta młodo wychodziły za mąż, należały już do przeszłości. Z największą życzliwością myślała chyba o życiu towarzyskim, czyli wciąż wierzyła w przyjęcia! Jeśli zaś było coś, o czym wiedziała z całą pewnością, jeśli istniała jakaś zasada, w której słuszność wierzyła tym mocniej, im częściej szydzono z niej w telewizji, prasie i filmach, to z pewnością przekonanie, że seks przed ślubem jest niemoralny.
A jednak w ten październikowy wieczór, kiedy klęczała w łazience, przemknęła jej przez głowę heretycka myśl, że może jednak postąpiłaby rozsądniej, gdyby w swych matczynych homiliach nieco bardziej wstrzemięźliwie wychwalała zalety małżeństwa. Nie dało się przecież wykluczyć, iż Denise zdecydowała się na ten krok właśnie dlatego, żeby postępować w zgodzie z nakazami moralnymi i sprawić przyjemność matce. Stopniowo ogarniało ją przekonanie równie odrażające, jak widok szczoteczki do zębów w muszli klozetowej albo karalucha w sałatce, albo zużytej pieluszki na stole nakrytym do obiadu: że niewykluczone, iż byłoby lepiej, gdyby Denise jednak popełniła cudzołóstwo, gdyby jednak dała się skusić zakazanym rozkoszom cielesnym, gdyby straciła czystość, której każdy uczciwy kandydat na męża ma prawo oczekiwać od swojej przyszłej żony, niż żeby poślubiła Emile’a. Jednak przede wszystkim nic nie powinno jej w nim pociągać! Identyczny problem Enid miała z Chipem i nawet z Garym: jej dzieci po prostu do niej nie pasowały. Nie pragnęły tego, czego pragnęła ona, jej przyjaciele oraz ich dzieci. Jej dzieci miały zupełnie inne, boleśnie inne, wstydliwie inne pragnienia.
Obserwując kątem oka łazienkowy dywanik – znacznie bardziej poplamiony, niż sądziła, do wymiany przed świętami – słuchała, jak Alfred proponuje Denise, że przyśle jej dwa