Subtelna prawda. Джон Ле Карре
na wypadek gdyby cel wymknął się z przyjęcia – wyrecytowała, jakby mówiła do nieuważnego dziecka.
Panuje pełne napięcia milczenie. Myśli, że jestem zbędnym dodatkiem. Angolem bez pojęcia, pajacem, z którym będzie tylko kłopot.
– Więc kiedy mam się spotkać z Jebem? – spytał z naciskiem, nie po raz pierwszy.
– Twój przyjaciel Jeb będzie czekał na ciebie w umówionym miejscu, zgodnie z ustaleniami, jak ci przekazałam.
– Jestem tu z jego powodu – powiedział zbyt głośno, czując rosnące zacietrzewienie. – Jeb i jego ludzie nie mogą bez mojego pozwolenia przystąpić do akcji. To było jasne od początku.
– Jesteśmy tego świadomi, serdeczne dzięki, Paul, i Elliot też jest tego świadomy. Im szybciej ty i twój przyjaciel Jeb się spotkacie i oba zespoły się odezwą, tym szybciej będziemy mogli załatwić sprawę i wrócić do domu. Okej?
Potrzebował Jeba. Potrzebował swoich.
Samochody zniknęły z ulic. Tu drzewa były niższe, niebo większe. Rozpoznawał charakterystyczne punkty otoczenia. Kościół Świętego Bernarda. Meczet Ibrahima-al-Ibrahima. Katedra Najświętszej Maryi Panny Królowej. Każdy z nich odciśnięty w jego pamięci po wielokrotnym machinalnym kartkowaniu wytłuszczonego hotelowego przewodnika. Na morzu armada kotwiczących oświetlonych frachtowców. „Zespół morski będzie operował ze statku bazy Etycznych”, mówił Elliot.
Niebo zniknęło. Ten tunel to nie tunel. To nieużywany chodnik kopalni. To schron przeciwlotniczy. Wykrzywione stalowe belki, śliskie ściany z pustaków i niewygładzonej skały. W górze migające neony, białe drogowskazy dotrzymywały im kroku. Girlandy czarnych przewodów. Ostrzeżenie: uwaga na spadające kamienie. Dziury, strumyki brudnej wody podskórnej, żelazne drzwi prowadzące Bóg wie dokąd. Czy Szuler jechał dziś tędy? Czy kryje się za drzwiami z jednym ze swoich dwudziestu manpadów? „Szuler to nie zwykła, wysoka półka, Paul. Wedle słów pana Jaya Crispina Szuler to stratosfera”, to znów słowa Elliota.
Filary jak brama do innego świata zbliżyły się do nich, gdy wyłonili się z brzucha Skały Gibraltarskiej i wylądowali na wyciętej w klifie drodze. Potężny wiatr grzechoce karoserią, półksiężyc pojawił się nad przednią szybą i toyota podskakuje na poboczu. Poniżej światła nadbrzeżnych osad. Za nimi smoliście czarne góry Hiszpanii. A na morzu ta sama nieruchoma armada frachtowców.
– Tylko pozycyjne – rozkazała Kirsty.
Hansi zgasił długie.
– Wyłącz silnik.
Toczyli się do wtóru cichego pomruku opon na spękanej nawierzchni. Przed nimi dwa razy błysnęło czerwone światełko, potem trzeci raz, bliżej.
– Stop.
Zatrzymali się. Kirsty otworzyła drzwi, wpuszczając podmuch zimnego wiatru i równomierny łomot silników dobiegający od strony morza. W całej dolinie oświetlone księżycem chmury kłębiły się w górze i toczyły jak dym prochowy grzbietem Skały. Z tunelu za ich plecami wyskoczył samochód i żłobił wzgórze światłami reflektorów, pozostawiając jeszcze głębszą ciemność.
– Paul, twój przyjaciel tu jest.
Nie widząc żadnego przyjaciela, wysunął się z samochodu. Siedząca z przodu Kirsty pochyliła się, pociągając za sobą oparcie fotela, jakby chciała się go jak najszybciej pozbyć. Opuścił nogi na ziemię i usłyszał wrzask cierpiących na bezsenność mew oraz muzykę świerszczy. Z ciemności wyłoniły się dwie dłonie w rękawicach i podtrzymały go. Za nimi przygarbiony mały Jeb w podwiniętej kominiarce i ze lśniącymi policzkami wymalowanymi farbą maskującą oraz z lampką czołową wyglądającą jak oko cyklopa.
– Miło cię znów widzieć, Paul. Spróbuj, czy będzie pasować – zamruczał z łagodnym, melodyjnym akcentem Walijczyka.
– Ciebie jeszcze bardziej, Jeb, muszę przyznać – odpowiedział gorączkowo, odbierając noktowizor i ściskając rękę Jeba. To był ten Jeb, jakiego zapamiętał: drobny, spokojny, niewzruszony.
– Hotel w porządku, Paul?
– Cholerna dziura, jakiej świat nie widział. A jak u ciebie?
– Chodź i sam się przekonaj, człowieku. Luksus na luksusie. Idź moimi śladami. Powoli i spokojnie. A jak zobaczysz spadający kamień, nie zastanawiaj się, odskakuj.
Czy to był żart? Uśmiechnął się na wszelki wypadek. Toyota jechała w dół – robota wykonana, dobranoc. Nałożył noktowizor i świat stał się zielony. Przed oczami roztrzaskiwały się jak owady pędzone wiatrem krople deszczu. Jeb człapał pierwszy, górnicza latarka na czole oświetlała drogę w górę. Nie było szlaku, tylko linia, którą szedł Jeb. Jestem z ojcem na wrzosowiskach, przedzieram się przez wysokie na dziesięć stóp kolcolisty, tyle że na tym zboczu nie rośnie kolcolist, jedynie kępy wydmowych traw, uparcie czepiające się łydek. Są ludzie, których prowadzisz, i są ludzie, którzy prowadzą, mawiał ojciec, generał w stanie spoczynku. Jeśli chodzi o Jeba, to on prowadzi.
Teren się wyrównał. Wiatr słabł i przybierał na sile w zależności od ukształtowania terenu. W górze klekot śmigłowca. „Pan Crispin zapewni szczelną osłonę w amerykańskim stylu – obwieścił z nutą korporacyjnej dumy Elliot. – Tak szczelną, że nie musisz znać szczegółów. Standardowo wysokiej klasy sprzęt dla wszystkich plus predator do celów operacyjnych. Koszty to pestka dla jego budżetu operacyjnego”.
Stromizna wzrosła, podłoże stanowił po części piarg, po części nawiany piasek. Zawadził butem o śrubę, stalowy pręt, kotwę. Raz – ale Jeb czekał, ostrzegał, wskazując ręką – wyrosła przed nami siatka druciana zatrzymująca zwietrzałe fragmenty skalne, przez którą musiał przeleźć.
– Sama przyjemność, Paul. I jaszczurki nie gryzą, nie w Gibraltarze. Nazywają je tu scynkami, ale nie pytaj mnie dlaczego. Masz rodzinę, Paul, zgadza się? – i spontaniczne „tak” w odpowiedzi. – Kogo, Paul? Bez obrazy.
– Jedna córka, jedna żona – odpowiada bez tchu. – Córka jest doktorem medycyny. – Chryste, zapomniałem, że jestem Paulem i kawalerem, ale jakie to ma znaczenie? – A ty, Jeb?
– Jedna fantastyczna żona, jeden syn, w przyszłym tygodniu skończy pięć lat. Brylant, tak samo jak twoja, przypuszczam.
Auto wyłoniło się z tunelu za ich plecami. Chciał przykucnąć, ale Jeb podtrzymał go uściskiem tak mocnym, że aż stęknął.
– Zrozum, nikt nie może nas zobaczyć, chyba że się poruszymy – wytłumaczył tym samym cichym, krzepiącym tonem z walijskim akcentem. – Stąd sto jardów w górę, będzie bardzo stromo, ale to dla ciebie żaden problem, jestem pewien. Mały trawers i znajdziemy się na miejscu. To tylko trzech chłopaków i ja… – dodał, jakby nie było się czego wstydzić.
I było stromo, zarośla i osuwający się piasek, i kolejna siatka druciana do przejścia, i Jeb znów czekał, wyciągając dłoń w rękawicy, gdyby się potknął, ale nie. Nagle dotarli na miejsce. Trzech żołnierzy w strojach bojowych i hełmach, jeden wyższy od pozostałych, wypoczywało na brezentowej płachcie, pociągało z metalowych kubków i wpatrywało się w ekrany laptopów, jakby oglądali popołudniowy sobotni mecz.
Kryjówka wykorzystywała siatkę drucianą. Ściany osłonięto zbitym listowiem i gałązkami krzewów. Gdyby nie Jeb, przeszedłby tuż obok tego miejsca i niczego by nie zauważył. Ekrany laptopów osłonięto przyciętymi otulinami rur. Trzeba było wytężać wzrok, by śledzić obraz. Światło kilku zamglonych gwiazd przebijało przez liściasty dach. Promienie księżyca odbijały się od uzbrojenia, jakiego nie widział na oczy. Cztery skrzynie ekwipunku leżały przy ścianie