Hannibal. Thomas Harris
różanego ogrodu. 2
Różany ogród, dobre sobie. Różany ogród, jak cholera, pomyślała.
Ostatnie artykuły prasowe zniechęcały ją do broni i do samej siebie. Teraz jednak odkryła, że przyjemnie jest poczuć broń pod ręką, szczególnie gdy człowiek się boi. Przycisnęła colta kaliber 45 do nogi i ruszyła korytarzem, oświetlając sobie drogę latarką. Trudno obserwować obie flanki jednocześnie, a na pewno nie wolno zostawić nikogo za sobą. Gdzieś kapała woda.
W celach leżały zdemontowane łóżka. Gdzieniegdzie materace. Na środku korytarza stała woda. Starling jak zwykle uważała na buty i przechodziła z jednej strony wąskiej kałuży na drugą, posuwając się do przodu. Przypomniała sobie ostrzeżenie Barneya sprzed lat, kiedy wszystkie cele były zajęte. Idąc, niech pani trzyma się środka korytarza.
Zobaczyła szafki z dokumentacją. Stały na samym końcu korytarza. W świetle latarki miały matowy oliwkowy kolor.
W tej celi siedział Miggs – obok niego najmniej lubiła przechodzić. Miggs, który szeptał jej sprośności i opryskał spermą. Miggs, którego doktor Lecter uśmiercił, nakłaniając go do połknięcia jego niewyparzonego języka. A gdy Miggs umarł, jego miejsce zajął Sammie. Doktor Lecter zachęcał go do pisania poezji i osiągał zdumiewające rezultaty. Nawet teraz słyszała wycie Sammiego, który recytował wiersz:
CHCE PÓDŹ DO JEZUSA
CHCE IDŹ Z CHRYSTEM WIECZNIE
MOGE PÓDŹ Z JEZUSEM
JEŹLI BEDE GRZECZNY
Wciąż jeszcze miała gdzieś na kawałku tektury ten mozolnie nabazgrany tekst.
Teraz cela była zawalona materacami i powiązaną w bele bielizną pościelową.
I wreszcie – cela doktora Lectera.
Na środku wciąż stał przyśrubowany do podłogi prosty stół, przy którym czytał. Z półek, na których trzymał książki, zniknęły deski, ale stelaże wciąż odstawały od ścian.
Wiedziała, że powinna zainteresować się kartoteką, ale nie mogła odwrócić wzroku od celi. Tutaj odbyło się najbardziej niesamowite spotkanie w jej życiu. Tutaj odczuła zdziwienie, zaciekawienie, szok.
Tutaj usłyszała o sobie słowa tak prawdziwe, że jej serce dudniło jak dzwon.
Chciała wejść do środka. Cela kusiła ją tak, jak czasem kusi barierka balkonu, z którego można wyskoczyć, lub połyskujące tory, gdy słychać nadjeżdżający pociąg.
Starling poświeciła latarką dookoła, spojrzała na rząd szafek, omiotła światłem pobliskie cele.
Ciekawość pchnęła ją za próg. Stanęła na środku celi, gdzie doktor Hannibal Lecter spędził osiem lat, w miejscu, w którym kiedyś stał. Spodziewała się, że poczuje dreszcz, ale nie poczuła. Położyła pistolet i latarkę na stole, uważając, żeby latarka nie stoczyła się na ziemię. Przycisnęła otwarte dłonie do blatu, czując pod nimi tylko okruchy.
Była rozczarowana. Cela przypominała zrzuconą skórę węża, w której próżno doszukiwać się śladów dawnego właściciela. Clarice zrozumiała, że śmierć i niebezpieczeństwo nie muszą zjawiać się z wielką pompą. Mogą przyjść w słodkim oddechu ukochanego. Lub w słoneczne popołudnie na targu rybnym przy dźwiękach Macareny.
Do dzieła. Cztery sięgające jej do brody szafki miały szerokość około dwóch i pół metra. W każdej tkwiło pięć zabezpieczonych blokadą szuflad z zamkiem w górnej szufladzie. Żadna nie była zamknięta. Wypełniały je dokumenty w teczkach. Stare teczki z marmurkowego papieru z czasem straciły sztywność, nowsze wykonano z szarej tektury. Dokumenty dotyczące zdrowia dawno zmarłych ludzi sięgały nawet roku tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego, kiedy szpital powstał. Teczki ułożono z grubsza w porządku alfabetycznym, choć niektóre dokumenty piętrzyły się w długich szufladach za teczkami. Starling wertowała je szybko. Trzymała latarkę pod pachą, palcami wolnej ręki przebierała w teczkach. Żałowała, że nie wzięła małej latarki, którą można trzymać w zębach. Gdy tylko zorientowała się trochę w rozmieszczeniu teczek, opuszczała całe szuflady. Przez literę J, nieliczne teczki na K, dotarła do L i proszę: Lecter, Hannibal.
Wyciągnęła długą tekturową teczkę. Natychmiast zbadała palcami, czy jest w niej sztywne zdjęcie rentgenowskie. Położyła teczkę na innych i otworzyła. Znalazła historię chorób świętej pamięci I.J. Miggsa. Do diabła. Miggs prześladuje ją nawet po śmierci. Odłożyła teczkę na szafkę i rzuciła się na szufladę z literą M. W odpowiednim miejscu według porządku alfabetycznego znalazła tekturową teczkę Miggsa. Była pusta. Błąd przy katalogowaniu? Ktoś przypadkowo włożył dokumenty Miggsa do teczki Hannibala Lectera? Przejrzała wszystkie teczki na literę M, szukała w luźnych dokumentach. Wróciła do litery J. Czuła, że narasta w niej złość. Coraz bardziej przeszkadzał jej zapach tego miejsca. Stróż miał rację: trudno tu oddychać. Doszła do połowy litery J, gdy zdała sobie sprawę, że smród nagle się nasilił.
Usłyszała za sobą plusk wody. Odwróciła się szybko z przygotowaną do ciosu latarką, wsuwając rękę pod kurtkę, żeby sięgnąć po broń. W słupie światła, ze spuchniętą stopą w wodzie, stał wysoki mężczyzna w łachmanach. Wyciągnął jedną rękę, w drugiej trzymał kawałek potłuczonego talerza. Obydwie stopy miał owinięte szmatami.
– Cześć – powiedział. Język pokrywały mu pleśniawki. Z odległości półtora metra Starling czuła smród bijący z jego ust. Pod kurtką przesunęła rękę z pistoletu na sprej z gazem.
– Cześć – odpowiedziała. – Mógłbyś stanąć pod kratą?
Mężczyzna się nie poruszył.
– Jesteś Jezusem? – zapytał.
– Nie – odparła Starling. – Nie jestem Jezusem. – Ten głos. Pamiętała skądś ten głos.
– Jesteś Jezusem! – Przez twarz przebiegł mu dreszcz.
Ten głos. Skup się.
– Witaj, Sammie – powiedziała. – Jak leci? Właśnie o tobie myślałam.
Kim jest Sammie? Przywołane szybko informacje nie pojawiły się w idealnym porządku. Położył głowę swojej matki na tacy, gdy wierni śpiewali „Oddaj Panu, co masz najlepszego”. Według niego oddał najwspanialszą rzecz, jaką posiadał. Kościół baptystów w jakiejś dziurze. „Jest rozgniewany, powiedział doktor Lecter, ponieważ Jezus tak bardzo się spóźnia”.
– Jesteś Jezusem? – powtórzył, tym razem płaczliwym głosem. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął niedopałek papierosa: dobry, bo niemal pięciocentymetrowy. Położył go na kawałku talerza i wyciągnął do niej jako podarunek.
– Sammie, przykro mi, ale nie jestem. Ja…
Sammie wściekł się, rozczarowany, że Starling nie jest Jezusem. Jego głos dudnił w mokrym korytarzu:
CHCE PÓDŹ Z JEZUSEM
CHCE IDŹ Z CHRYSTEM WIECZNIE!
Podniósł kawałek talerza o ostrej krawędzi jak motykę i zrobił krok w kierunku Starling. Stał już obiema nogami w wodzie, z wykrzywioną twarzą. Wolną ręką chwytał dzielące ich powietrze.
Poczuła na plecach opór szafek.
– MOŻESZ PÓJŚĆ Z JEZUSEM… JEŚLI BĘDZIESZ GRZECZNY – wyrecytowała, czysto i wysoko, jakby wołała do niego z daleka.
– Aha – odpowiedział spokojnie
2
T.S. Eliot,