Hannibal. Thomas Harris
resztkę batona na talerz i zniknął za stertą materacy w swojej starej celi.
– Co to, u diabła? – odezwał się kobiecy głos. – Dziękuję, Sammie.
– Kto tam jest?! – zawołała Starling.
– Nie twój zasrany interes.
– Mieszka tu pani z Sammiem?
– Skąd! Przyszłam tylko na randkę. Mogłabyś zostawić nas samych?
– Tak. Ale proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Od jak dawna pani tu mieszka?
– Od dwóch tygodni.
– Czy był tu ktoś jeszcze?
– Jacyś gówniarze. Sammie ich przegonił.
– Sammie panią chroni?
– Podskocz mi, to się przekonasz. Mogę chodzić. Zdobywam jedzenie, a on ma bezpieczną metę, gdzie można się najeść. Wielu ludzi żyje w ten sposób.
– Czy któreś z was jest objęte jakimś programem rehabilitacyjnym? Chcecie się załapać? Mogę wam pomóc.
– On ma to już za sobą. Wysyłają człowieka na wolność, w całe to gówno, a on wraca do tego, co zna. Czego szukasz? Czego chcesz?
– Szukam dokumentów.
– Skoro nie ma ich tutaj, to ktoś je ukradł, chyba nietrudno się domyślić?
– Sammie?! – zawołała Starling. – Sammie?!
Sammie nie odpowiadał.
– Śpi – wyjaśniła jego przyjaciółka.
– Jeśli zostawię wam trochę pieniędzy, kupi pani jedzenie? – zapytała Starling.
– Nie, gorzałę. Jedzenie można znaleźć. A gorzały nie. Jak będziesz wychodzić, nie zahacz tyłkiem o klamkę.
– Położę pieniądze na biurku – powiedziała Starling. Chciała stąd uciec. Przypomniała sobie, jak po zakończeniu rozmowy z doktorem Lecterem, zebrawszy wszystkie siły, szła korytarzem w stronę stanowiska Barneya, które wtedy wydawało jej się oazą spokoju.
Przy świetle padającym z klatki schodowej wyłuskała z portmonetki dwadzieścia dolarów. Położyła banknot na porysowanym, porzuconym biurku Barneya, przyciskając go pustą butelką po winie. Rozwinęła plastikową torbę, włożyła do niej teczkę Lectera z dokumentami Miggsa i pustą teczkę Miggsa.
– Do widzenia. Cześć, Sammie! – zawołała do człowieka, który wędrował po świecie i wracał do znanego mu piekła. Chciała mu powiedzieć, że Jezus na pewno do niego przyjdzie, ale zabrzmiałoby to głupio.
Ruszyła w górę po schodach w stronę światła, żeby podjąć na nowo swoją wędrówkę po świecie.
Rozdział 12
Jeśli po drodze do piekła istnieją przystanki, muszą przypominać wjazd dla karetek pogotowia w Szpitalu Miejskim Maryland-Misericordia. Nad zamierającym zawodzeniem syren, zawodzeniem umierających, stukotem ociekających krwią łóżek na kółkach, krzykami i jękami, słupy pary ze studzienek kanalizacyjnych, zabarwione na czerwono wielkim neonem IZBA PRZYJĘĆ, wznoszą się w ciemnościach jak mojżeszowy gorejący krzak i zamieniają się za dnia w chmury.
Barney przeszedł przez kłęby pary, narzucił kurtkę na potężne ramiona. Pokonał długimi krokami popękaną jezdnię. Ruszył z pochyloną, krótko ostrzyżoną głową na wschód, w stronę świtu.
Wyszedł z pracy dwadzieścia pięć minut po czasie: policja przywiozła pijanego alfonsa z raną postrzałową. Facet lubił bić się z kobietami, więc siostra przełożona poprosiła Barneya, żeby został. Zawsze prosili go, żeby został, gdy przyjmowano kłopotliwego pacjenta.
Clarice Starling obserwowała Barneya spod wielkiego kaptura kurtki. Pozwoliła mu przejść połowę drogi do następnej przecznicy po drugiej stronie jezdni, zarzuciła sobie na ramię worek i ruszyła za nim. Gdy minął parking i przystanek autobusowy, odetchnęła z ulgą. Łatwiej śledzić Barneya na piechotę. Nie była pewna, gdzie mieszka, a musiała się tego dowiedzieć przed spotkaniem.
Dzielnica za szpitalem była spokojną okolicą, zamieszkaną przez robotników wielu narodowości. Miejscem, gdzie zakłada się blokadę na kierownicę, ale nie trzeba na noc wyjmować z samochodu akumulatora, a dzieci mogą się bawić na dworze.
Minąwszy trzy przecznice, Barney przepuścił na pasach furgonetkę i skręcił na północ w ulicę wąskich domków. Niektóre miały marmurowe schody i schludne ogródki. Kilka nienaruszonych witryn było zamazanych białą farbą. Zaczęto otwierać sklepy, parę osób wyszło już na ulicę. Zaparkowane na noc ciężarówki zasłaniały Starling widok przez pół minuty, ale szła dalej, zanim zdała sobie sprawę, że Barney się zatrzymał. Gdy znów go zobaczyła, była po drugiej stronie ulicy dokładnie na tej samej wysokości co on. Może też ją widział.
Stał z rękami w kieszeniach kurtki z pochyloną głową. Spoglądał spode łba na coś, co ruszało się pośrodku ulicy. Na jezdni leżała martwa gołębica, a podmuch przejeżdżających samochodów podnosił jedno z jej skrzydeł. Drugi ptak deptał wokół ciała, jego mała główka podskakiwała z każdym krokiem różowych łapek. Krążył i krążył, wyrażając cichym gruchaniem żal. Przejechało kilka samochodów i furgonetek, lecz ptak odlatywał w ostatniej chwili, unikając śmierci pod kołami.
Może Barney widział ją, nie była pewna. Musiała iść dalej, w przeciwnym razie zwróciłaby na siebie uwagę. Spojrzała przez ramię. Barney kucał na jezdni, zatrzymując samochody podniesioną ręką.
Skręciła w boczną ulicę, zdjęła kaptur, wyciągnęła sweter, bejsbolówkę i sportową torbę. Przebrała się szybko, wpychając do torby kurtkę i worek. Natknęła się na idące do domu sprzątaczki i wróciła na ulicę Barneya.
Trzymał martwą gołębicę w złączonych dłoniach. Jej towarzysz wzbił się w powietrze i zasiadł na przewodach nad ulicą, przyglądając mu się z góry. Barney położył martwego ptaka na trawniku i wygładził mu pióra. Odwrócił swoją szeroką twarz w stronę siedzącego wysoko gołębia i coś powiedział. Gdy ruszył dalej, ptak sfrunął na trawę i znów zaczął krążyć wokół ciała partnerki. Barney się nie odwrócił. Sto metrów dalej wszedł na schody domu, gdzie mieszkał, i sięgnął po klucze. Starling podbiegła do niego, zanim zdążył otworzyć drzwi.
– Cześć, Barney.
Niespiesznie odwrócił się i spojrzał w dół. Zapomniała, że miał nienaturalnie szeroki rozstaw oczu. Dostrzegła w nich inteligencję i poczuła, że ją rozpoznał.
Zdjęła czapkę, rozpuszczając włosy.
– Jestem Clarice Starling. Pamiętasz mnie? Jestem…
– Z FBI – dokończył za nią beznamiętnie.
Złożyła dłonie i kiwnęła głową.
– No tak, jestem z FBI. Barney, muszę z tobą porozmawiać. Nieoficjalnie. Chciałabym zapytać o parę rzeczy.
Barney zszedł po schodach. Stanął na chodniku przed Starling. Wciąż musiała patrzeć do góry. Ale była kobietą i nie czuła się zagrożona jego wzrostem.
– Napisze pani w raporcie, że nie odczytano mi moich praw, agentko Starling? – Miał wysoki i chrapliwy głos jak Johnny Weissmuller w roli Tarzana.
– Oczywiście. Nie pouczyłam cię o przysługujących ci prawach.
– Może pani powiedzieć to do torby?
Starling otworzyła torbę.
– Nie