Zew nicości. Maxime Chattam

Zew nicości - Maxime Chattam


Скачать книгу
pan jak najszybciej sfinalizuje sprawę pedofila i w pełni skoncentruje się na zabójstwie na torach. Vancker, pokieruje pani tym śledztwem.

      – Tak jest, panie pułkowniku – odparła Ludivine.

      – Jeżeli będziecie potrzebowali posiłków, sprawdzę, na czym stoi zespół Capelle i czy mogę zwolnić Yves’a i jego chłopaków, żeby wam pomogli, ale niczego nie obiecuję.

      – Powinniśmy dać radę we troje, szefie – zapewniła Ludivine. – Yves zbiera informacje na temat handlarzy narkotyków z okolicy, gdzie mieszkał Laurent Brach, i da nam znać. Jeśli będę potrzebowała czegoś jeszcze, powiem panu.

      Ktoś zapukał do drzwi i do środka wsunęła się głowa sekretarki WŚ.

      – Telefon, panie pułkowniku, dzwonią z Levallois, mówią, że to bardzo pilne.

      Na tym skończyła się narada i wszyscy wrócili do swoich biurek.

      Ludivine weszła do gabinetu i ruszyła na swoje miejsce, ale nagle na półce regału, pośród innych, zauważyła nową zabawkę z jajka niespodzianki. Odwróciła się na pięcie w stronę Segnona i Guilhema.

      – Który z was dwóch? Muszę wiedzieć, to mnie doprowadza do szału.

      Segnon uniósł dłonie na znak niewinności.

      – Jesteśmy z tobą, odkąd tu dotarliśmy – wykręcał się Guilhem.

      Ludivine chciała wyjść na korytarz i zajrzeć do sąsiedniego pomieszczenia, żeby przepytać Magali i jej współpracowników, ale odbiła się od czyjejś potężnej piersi, aż poleciała w tył. Silna dłoń przytrzymała ją za ramię, żeby się nie przewróciła.

      Mężczyzna stał w drzwiach, w otoczce światła, za plecami miał okno. Na początku Ludivine dostrzegła tylko górujący nad sobą cień, potem rozróżniła wprawnie nastroszone włosy, niezwykle kwadratową szczękę i dość postawną sylwetkę. Jeszcze później doleciał ją jego zapach, dziki. Nie była to zwykła woda kolońska, lecz bardziej złożona woń, jednocześnie piżmowa i wysublimowana.

      – Pani to z pewnością porucznik Vancker – odezwał się nieco zachrypniętym, choć nie nieprzyjemnym głosem.

      – Tak, tak – wybełkotała, odzyskując równowagę i wyswobadzając się z uchwytu, który uchronił ją przed upadkiem. – A pan to kto?

      Zazwyczaj, kiedy ktoś zjawiał się w koszarach w związku z jakąś sprawą prowadzoną przez WŚ, żandarmi się go spodziewali. Nikt nie mógł tak po prostu wspiąć się na górę, niezapowiedziany i bez pozwolenia, a żeby dotrzeć do ich biura, należało pokonać kilkoro strzeżonych drzwi. Mężczyzna musiał zamachać jakąś ważną przepustką.

      – Marc Tallec. – Powietrze zafalowało, gdy wszyscy przypatrywali się sobie nawzajem. Nieznajomy miał około trzydziestki, swoje ciemnobrązowe włosy pracowicie wystylizował, był niedogolony, a znad wąskiego nosa patrzyły oczy o intensywnym spojrzeniu. Włożył znoszoną parkę w kolorze khaki, koszulę ze stójką i dżinsy, które oblepiały go niczym druga skóra. Wyglądał niemal jak model jakiejś znanej marki odzieżowej, z tą tylko różnicą, że nie był szczególnie przystojny, raczej bardzo charyzmatyczny. Wszystko w nim zdawało się czarujące. Miał w sobie jakiś ujarzmiony zwierzęcy magnetyzm. – Nikt was nie uprzedził? – zapytał.

      – Jeszcze nie… Co możemy dla pana zrobić?

      Lekki uśmiech nadał twarzy Marca Talleca bardziej przyjazny wygląd.

      – Raczej na odwrót.

      Wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni parki i wyjął czarny skórzany portfel. Otworzył go i pokazał legitymację służbową.

      – DGSI. To ja mam coś dla was w związku z Laurentem Brachem.

      11

      Segnon skrzyżował ręce na potężnej piersi, Guilhem zagłębił się w fotelu, a przywódczyni ich niewielkiej grupy wycofała się na swoje miejsce, z dala od przybysza.

      Ludivine wciąż przetrawiała to, co usłyszała. DGSI, skrót budzący niemal trwogę. Synonim niejawności, bardzo swobodnego traktowania przepisów prawa. Odległy organizm stosujący nieznane jej metody, źródło wszystkich najbardziej szalonych plotek i fantazji. Tajne służby.

      – Nikt mnie nie poinformował – rzuciła w końcu Ludivine, usiadłszy. Nie umiała stwierdzić, czy silniej oddziałuje na nią fakt, że DGSI wtargnęło w te mury, czy szczególna aura jego reprezentanta.

      – Ale moi zwierzchnicy informowali dziś rano waszego pułkownika. Proszę do niego zadzwonić.

      – Skąd wiecie, że badamy sprawę Laurenta Bracha? – spytał Guilhem.

      – Obserwowaliśmy go.

      W małym pomieszczeniu zapadła cisza, jedynie dzwonek telefonu dobiegający z głębi piętra świadczył o tym, że czas dalej płynie.

      – Śledziliście go, gdy został zamordowany? – dociekała Ludivine.

      Marc Tallec pchnął drzwi, by je zatrzasnąć, i z rękami w kieszeniach kurtki stanął na środku, pomiędzy trójką śledczych.

      – A więc to pewne, to było morderstwo? Wykluczyliście możliwość samobójstwa?

      Ludivine wykrzywiła twarz w grymasie. Jej krótko przycięte paznokcie nerwowo stukały o brzeg biurka. Wreszcie skinęła głową.

      – Panie Tallec…

      – Marc, proszę mi mówić Marc.

      – Zjawia się pan i wypytuje o postępy w trwającym śledztwie, bez żadnych formalności, niczego nam nie wyjaśniwszy, przykro mi, ale nie sądzę, żebym mogła udzielić odpowiedzi.

      Jego źrenice zdawały się topić ścianę, po której przesuwał wzrok, aż jego oczy spoczęły na funkcjonariuszce. W jego spojrzeniu kryło się coś dziwnego. Coś wytrącającego z równowagi. Jakiś błysk, intensywność czy twardość, której kobieta nie potrafiła zidentyfikować.

      Odezwał się telefon Ludivine. Przy każdym sygnale mrugała i Marc Tallec musiał gestem przynaglić ją, by odebrała, zanim w końcu to zrobiła. Pułkownik Jihan mówił zwięźle, autorytarnym tonem: w każdej chwili może zjawić się u nich niejaki Marc Tallec, powinni potraktować go grzecznie i okazać mu posłuszeństwo. „I uległość?” – miała ochotę wtrącić Ludivine hardo, co odpowiadałoby jej obecnemu nastrojowi, ale powstrzymała się przez wzgląd na przełożonego. DGGN i Levallois, gdzie mieściła się siedziba DGSI, prosiły o pełną współpracę, a po głosie rozmówcy poznała, że właściwie jej zażądały. Powiadomiono nawet BLAT, podlegające żandarmerii Biuro do Walki z Terroryzmem. Gdy się rozłączyła, Marc Tallec zrobił głęboki wdech, a jego nieprzystępną twarz rozjaśnił nagle uprzejmy uśmiech.

      – Przykro mi, że wszystko odbywa się bez należytych formalności i w takim pośpiechu, ale tego wymaga sytuacja. Zacznę od nowa: mam na imię Marc.

      Tym razem uścisnął wszystkim obecnym dłonie, kończąc na Ludivine.

      – Dlaczego DGSI interesuje się Laurentem Brachem? – rzuciła zamiast powitania.

      Marc skinął głową.

      – No dobrze, w takim razie ja zacznę. Mieliśmy go na oku od paru miesięcy. Brach przez krótki czas przebywał we Fresnes. Tam przeszedł na islam i to nie w jego najpowszechniejszej i najbardziej tolerancyjnej postaci, chodziło o bardziej radykalny odłam. Jesteście zaznajomieni z tą problematyką? – Ludivine zaprzeczyła ruchem głowy, a Segnon poszedł w jej ślady. – Upraszczając – podjął Marc Tallec – salafici to radykalni muzułmanie z grupy sunnitów,


Скачать книгу