Krew to włóczęga. James Ellroy

Krew to włóczęga - James Ellroy


Скачать книгу
wjechał. Minął Wild Goose, Colony Club i Sugar Hill Lounge. Szlak wspomnień. Znaki „Allah jest Panem”. Nocne marki pichcące barbecue na pięćdziesięciogalonowych beczkach. Ulice noszące nazwiska prezydentów i przyporządkowane literom.

      Miał adres Pappy’ego Dawkinsa. To powinno być w bok od Monroe i J. Przyglądał się twarzom. Wszystkie były czarne. Zaparkowane samochody z włączonymi reflektorami. Gruchoty z klimą. Kiwać upał. Odpalić wentylację na całą noc i iść spać.

      To tu: nora z pustaków w kolorze fuksji na sklejkowym podłożu.

      Wayne zaparkował i podszedł. Światła były włączone. Drzwi otwarte. Pokój od frontu umeblowano wygrzebanymi na śmietnisku fotelami samochodowymi. Kilkanaście wiatraków poruszało powietrzem.

      Siedziało tam dwóch bambusów. Obok siebie na skórzanej kanapie z chevy’ego. Pappy wyglądał starzej niż na zdjęciu z akt. Ten drugi miał lat pięćdziesiąt z okładem i strój duchownego.

      Zauważyli go. Dostrzegli. On dostrzegł lekki ruch oczu. Wiatraki poruszały odorem: kocie szczochy i zwietrzała marihuana.

      Wayne zamknął drzwi. Smród przybrał na sile.

      – Sierżant Wayne Tedrow junior – powiedział Pappy.

      Wayne zakaszlał.

      – Już nie.

      – W sensie, że już nie policjant, czy że już nie ma seniora?

      – W obu sensach.

      – On czegoś chce – powiedział ten drugi. – Powinieneś go dopuścić do głosu.

      Pappy obrócił popielniczką.

      – Pastor Hazzard próbuje mnie zreformować. Odwiedza mnie raz w miesiącu bez względu na to, czy zapraszam, czy nie. Powiem mu: „Ten tu biały skurwysyn zabił kiedyś trzech braci”, on pewnie na to: „Nadstaw drugi policzek”.

      Wayne odezwał się do Hazzarda:

      – To zajmie tylko chwilę.

      Pappy rzucił popielniczką. Przewróciła wiatrak. Powiew zwariował. Zawirowały zagnieżdżone mole.

      – Pastor Hazzard uważa, że należy nadstawiać drugi policzek, ale ja z całym naciskiem oznajmiam, że tego nie zrobię, chyba że chcesz pan się skłonić i ucałować mnie w oba pośladki czarnej jak smoła dupy.

      Hazzard dotknął ramienia Pappy’ego. Pappy chwycił z podłogi zbłąkany but i cisnął nim. Wiatrak się przewrócił. Powiew uderzał w ścianę. Przyklejone do ściany taśmą zdjęcie Malcolma X furkotało.

      – Pastor Hazzard mówi: „Wybaczenie to największa z cnót”, ale ja z całym naciskiem oznajmiam, że tego nie zrobię, chyba że chcesz przeprosić za zabicie Leroya Williamsa i braci Swasey i innych obcych czarnuchów, których może zabiłeś po drodze.

      – Pappy, proszę – odezwał się Hazzard.

      – Przepraszam bardzo – przeprosił Wayne.

      Pappy chwycił kolejny but.

      – I tylko tyle masz do powiedzenia?

      – Nie, mam więcej.

      – Na przykład?

      Wayne’owi zadygotały nogi.

      – Kilku gliniarzy chce cię wrobić. Nie chcę na to patrzeć. Dam ci trochę pieniędzy, ale będziesz musiał zmyć się z Vegas.

      Pappy zakrzyknął triumfalnie.

      – Zostawić to wszystko? Tylko dlatego, że ty tak, kurwa twoja pierdolona mać, mówisz?

      – Pappy, daj mu gadać – wtrącił Hazzard.

      Pappy zakrzyknął triumfalnie falsetem:

      – Nie ma mowy, dopóki mam ubaw i kategoryczne wymagania, poczynając od „Ej, junior, przeproś raz jeszcze”.

      – Przepraszam bardzo.

      Juhu.

      – I jeszcze raz. Zaczyna mi się to podobać.

      Wayne pokręcił głową. Nogi niemal się pod nim uginały. Pappy rzucił butem w niego. On się odsunął. Pappy sięgnął do kieszeni. Wayne rzucił się na podłogę.

      Błysnął metal. Wayne poczuł w ustach piasek z dywanu i wyciągnął broń przypiętą do kostki. Pappy gmerał przy pistolecie. Pastor Hazzard zamarł. Pappy stoczył się z fotela samochodowego i wymierzył w Wayne’a.

      Wypalili jednocześnie. Podłoga wybuchła Wayne’owi przy twarzy. Wymierzył poprzez pył gipsowy i powoli nacisnął spust. Trafił Pappy’ego w środek klatki piersiowej. Pappy obrócił się i pociągnął za spust. Ręką szarpnął skurcz. Strzelał na wszystkie strony.

      Pociski uderzyły w wiatraki. Śmigła posiekały je i odbiły. Odłamki pocisków stały się szrapnelami. Rozleciały się szeroko i rozdarły gardło Hazzarda. On się zachłysnął i spadł z fotela. Wayne wymierzył i powoli, bardzo powoli pociągnął za spust. Kula trafiła Pappy’ego w środek twarzy. Padł na plecy. Jego głowa uderzyła w kręcący się wiatrak. Czerwień rozpryskała się dookoła.

      16

      (Las Vegas, 10.08.1968)

      Sala odpraw była martwa. Policja Las Vegas od północy działała w połowicznej obsadzie. Czterej detektywi dostali cynk obejmujący całe miasto. Wpadli zdrzemnąć się na swoich biurkach albo żeby odzipnąć.

      Spali. Dwight nie mógł spać. Pustynny wiatr ciągle nim obracał. Godzinę temu przechodził obok Złotej Pieczary. Fred Otash był jeszcze na nogach. Omówili jego podróż do St. Louis. Freddy pobył w Grapevine. Plotki o zamachu: ciągle rosną. Dostawcy: sześciu prawicowych zjebów. Inwigilacja BAT: sporadyczna, ale nieustająca. Rezultat: nie możemy wejść pod bokiem BAT. Musimy się wstrzymać.

      Dwight ziewnął. Sala odpraw późną nocą go pocieszała. Stanowili obrazek z martwą naturą gliniarską. SAS z St. Louis przesłał dalekopis. Dwight przycupnął przy maszynie.

      W sali odpraw panowała cisza. Gliny drzemały. Pijaczki za kratą aresztu chrapały. Dalekopis zastukotał. Dwight wyciągnął kartkę.

      Informacje lakoniczne i gówniane. Uważaj: BAT uważnie obserwuje Grapevine Tavern.

      Dwight podarł kartkę i wrzucił ją do śmietnika. Wszedł gliniarz z patrolu. Tyczkowaty nowicjusz w skórze. Wykrzykiwał dobre wieści i wszystkich pobudził.

      „Ofiary policzone! Ktoś skasował tego gnoja Pappy’ego Dawkinsa i jakiegoś bambusowego pastorka!”

      Ulica była zablokowana. Dwight mignął odznaką policjantowi przy taśmie i przeszedł pod spodem. Za taśmą: trzy wozy patrolowe, jeden wóz koronera i dwa martwe asfalty na noszach.

      Poza taśmą kręci się życie: przygłupy w koszulach nocnych, bieliźnie męskiej i piżamach. Tłuścioch wciągający skrzydełka kurczaka o kurwa czwartej nad ranem.

      Dwaj gliniarze z patrolu przy domu. Buddy Fritsch w cywilnych ciuchach, wyglądający na słusznie przerażonego.

      Dwight gwizdnął długo i ostro. Fritsch usłyszał to i się obejrzał. Dwight wskazał na swoją federalną brykę. Fritsch spławił gliniarzy i podszedł do niego.

      Dwight otworzył tylne drzwi. Fritsch wsiadł. Miał trzęsiawkę. Wyciągnął piersiówkę i wziął dwa łyki na podtrzymanie. Dwight wsiadł i zatrzasnął drzwi. Dwóch wysokich mężczyzn – ich kolana zetknięte.

      – No?

      – No, jak myślisz, kto? Mam czterech naocznych świadków. Biały mężczyzna wchodzi, padają strzały, biały mężczyzna wychodzi. Metr osiemdziesiąt


Скачать книгу