Marzenie znachorki. Sabine Ebert

Marzenie znachorki - Sabine Ebert


Скачать книгу
odetchnął głęboko i spojrzał Dytrykowi w twarz.

      – Chce was za zięcia – przekazał wiadomość od landgrafa, zachowując przy tym największy spokój, na jaki potrafił się zdobyć. – Jak tylko zaręczycie się z jego córką Juttą, Herman wyśle dwustu ludzi pod bronią.

      Dytryk z niedowierzaniem wlepił oczy w gości. Raptem wcześniejsze aluzje i uniki Klary złożyły się w pewną całość.

      – Jutta jest przecież jeszcze dzieckiem! Ma nie więcej niż pięć, sześć lat – wyrzucił z siebie.

      – Osiem – poprawiła łagodnie Marta. – Nie jest zbyt urodziwym dzieckiem i Herman zdaje się obawiać, że nie uda mu się znaleźć dla niej dobrej partii. Niemniej jednak jest bardzo mądra jak na swój wiek i niewykluczone, że z czasem wyrośnie na prawdziwą piękność. Jej ojcu na razie wystarczą zaręczyny.

      – Nie!

      Dytryk gwałtownie odsunął od siebie kielich, jakby mógł tym samym odrzucić ofertę landgrafa.

      Marta chciała coś powiedzieć. Lubiła córeczkę landgrafa, a jednocześnie głęboko współczuła tym dwojgu ludziom, którzy z politycznych przyczyn i kalkulacji landgrafa byli zmuszani do zawarcia małżeństwa, mimo że nic ich ze sobą nie łączyło, nic poza przynależnością ich ojców do książęcego stanu.

      – Chciałem was dzisiaj oficjalnie poprosić o rękę Klary – oznajmił Dytryk ku bezgranicznemu zaskoczeniu Łukasza. – Miałem nadzieję, że po okresie żałoby zdołam ją przekonać, by została moją żoną. I ubiegając wszelkie protesty, oświadczam: nie obchodzi mnie, czy ludzie wezmą nas na języki z uwagi na fakt, że moja narzeczona pochodzi z niższego ode mnie stanu.

      Zrozpaczona Marta zamknęła na chwilę oczy. Nawet jeśli wiedziała, że jej córka i hrabia Dytryk coś do siebie czuli, zdawała sobie sprawę, że nie należało o tym myśleć, nie mówiąc już o ich ślubie. Dytryk potrzebował wojskowego wsparcia landgrafa.

      Szukała w głowie słów, czując, że tym razem mąż zdał się na nią.

      Łukaszowi, który jadł chleb z niejednego pieca, był bystry i przebiegły, tym razem zupełnie odebrało mowę. A coś takiego doprawdy rzadko się zdarzało.

      Atak

      Narastający hałas dobiegający z zamkowego dziedzińca zwolnił Martę z odpowiedzi.

      – Wasza miłość… Podchodzą do rzeki, co najmniej dwie setki ludzi! – zawołał z zewnątrz jakiś człowiek, pędząc schodami na górę. Dytryk gwałtownie wstał, tak samo Łukasz. Przez okno widzieli wznoszące się tumany kurzu.

      – Tagewerben i Cuba stoją w ogniu! – krzyknął rycerz, z trudem łapiąc oddech.

      – Niech Bóg ma nas w opiece! Łukaszu, zabezpieczycie twierdzę, gdy pojadę do brodu? – zapytał Dytryk, chwytając miecz i mocując go do pasa.

      – Za pozwoleniem, hrabio, wolałbym walczyć u waszego boku, jak dawniej.

      – Nie. Jeśli ktoś was rozpozna, wówczas ani wy, ani wasza żona nie zaznacie chwili spokoju. Mój brat nadal powinien wierzyć, że oboje nie żyjecie.

      Łukaszowi nie spodobała się bardzo decyzja hrabiego, mimo że była rozsądna.

      – Nie mam teraz głowy do spokojnych chwil – odparował nieprzystojnie szorstkim tonem.

      Nie zapomniał Albrechtowi żadnego z jego szkaradnych występków. Morderstwa Chrystiana ani nagrody wyznaczonej za głowę Tomasza, egzekucji Rajnharda, nocy, gdy na rozkaz Albrechta go torturowano, a w szczególności rozkazu, by strażnicy traktowali Martę jak kobietę wyjętą spod prawa. Gdyby postąpili zgodnie z jego wolą, mogłaby zostać zhańbiona przez całą załogę miśnieńskiego zamku.

      Nie mógł się doczekać, by stanąć z nim twarzą w twarz na polu walki. Jego miejsce było przy brodzie!

      Poza tym to Dytrykowi nic się nie powinno przytrafić. Był nadzieją dla całej Marchii.

      Ale syn margrabiego Ottona znajdował się już w pół drogi do schodów. Nagle zatrzymał się na chwilę i odwrócił się do Łukasza.

      – Potrzebuję was tutaj! – poprosił. – Sam pojadę do brodu, mój kapitan ma zabezpieczyć drogi i ubezpieczać nasz odwrót na wypadek, gdybyśmy się ugięli pod przewagą przeciwnika. Brońcie twierdzy i uspokójcie ludzi. Marto, wasza córka przygotowała pomieszczenie do opatrywania rannych. Idźcie do niej i pomóżcie.

      W tym czasie wyszli na dziedziniec, na którym tłoczyło się jeszcze więcej ludzi. Uciekinierzy z sąsiednich wiosek i wojownicy czekający na rozkazy. Przez bramę wpływało coraz więcej starszych kobiet i dzieci. Zawodząc, wpatrywały się ze strachem w słupy dymu unoszące się ponad blankami zamku. W okrzyki przerażenia wmieszało się rżenie osiodłanych koni i dochodzące z oddali porykiwanie wołów, niezadowolonych z faktu, że w takim pośpiechu pędzono je pod górę.

      Dytryk rozkazał jednemu z mężczyzn należących do zamkowej załogi, by uderzył w żelazny gong. Ci, którzy go zauważyli, zdążyli ucichnąć i skupili na nim spojrzenia.

      – Zostaliśmy zaatakowani! – zawołał do tłumu donośnym głosem. – Margrabia miśnieński sądzi, że uda mu się zagarnąć tutejszą ziemię. Ale nie dajcie się zastraszyć! W twierdzy jesteście bezpieczni. Mamy dość wody i zapasów. Razem z moimi wojami zrobimy wszystko, by zatrzymać napastników nad rzeką. Zachowajcie spokój i wypełniajcie rozkazy Łukasza z Freibergu! Jest jednym z najdzielniejszych ludzi, jakich znam. Niech Bóg was chroni!

      – I was, panie! – odpowiedziało mu jednym głosem wiele niewiast, starszych i młodych, tulących do piersi swe dzieci.

      Jakaś ubogo odziana kobieta z niemowlęciem w ramionach uklękła przed nim i sięgnęła po brzeg jego szaty, chcąc go ucałować. Po policzkach ciekły jej łzy.

      Dytryk przyjął życzenia zwycięstwa, po czym udało mu się odszukać wzrokiem starego księdza z kościoła Świętego Mikołaja, którego od jakiegoś czasu wypatrywał. Gestem przywołał go do siebie.

      – Zajmijcie się tymi wylęknionymi duszami, napełnijcie je pociechą i natchnijcie otuchą – poprosił duchownego, którego znał od wielu lat.

      – Bóg nie zostawi w potrzebie uciśnionych – zapewnił spokojnie ojciec Ansbert.

      Dytryk porozumiał się z Łukaszem bez słów, a następnie przeszedł przez ciżbę, która się przed nim rozstępowała, padając na kolana po obu stronach zwolnionej dla niego drogi.

      Jego koń był już osiodłany, mężczyźni wyruszający razem z nim do brodu czekali gotowi i uzbrojeni. Wskoczył na siodło i kolejny raz pożałował, że nie dysponował tak dobrym i doświadczonym w walce wierzchowcem, do jakich nawykł. Najlepszego ogiera stracił w Ziemi Świętej, a później nie miał czasu zapoznać się z którymś z koni czekających w jego stajniach na tyle, by móc go ułożyć do bitwy. Zatem musiał się zadowolić gniadoszem kupionym w drodze powrotnej zza morza. A we włoskich miastach portowych, w których wielu rycerzy poszukiwało koni, wybór był bardzo ograniczony.

      Poklepał ogiera po szyi i posłał do nieba niemą modlitwę, prosząc, by zwierzę go nie zawiodło, a następnie dał znak do wymarszu. Wyjechał przez bramę na czele swych wojów tak szybko, jak tylko mógł w powstałym zamieszaniu. Za nim jechało sześciu Turyńczyków.

      Rozdarci między nadzieją a obawą uciekinierzy odprowadzali wzrokiem grupę jeźdźców.

      Łukasz się upewnił, czy przy bramie jest dość ludzi, by w razie potrzeby jak najszybciej opuścić kratę. Następnie spojrzeniem pożegnał się z Martą i wszedł na wieżę.


Скачать книгу