Marzenie znachorki. Sabine Ebert

Marzenie znachorki - Sabine Ebert


Скачать книгу
od góry zamkowej.

      – Gerald zabezpieczy wszystkie drogi do zamku. Nikt nie może się stamtąd wyślizgnąć. Elmar pośle najszybszych jeźdźców z wiadomością do Miśni. Chcę pięćdziesięciu ludzi do wsparcia i zaopatrzenie ze wszystkimi urządzeniami potrzebnymi do oblężenia.

      Stolnik się skłonił, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć, Albrecht zaczął mówić dalej, ściszając przy tym głos.

      – Rozpoznaliście tego chłystka z Chrystianowa u boku mego brata?

      – Tak, wasza wysokość – potwierdził Elmar. – Jest uderzająco podobny do swojego ojca. Ten, który po zamachu w Döben wydał was cesarzowi.

      Z zadowoleniem podkręcił do góry wąsy. Zagadka się rozwiązała, ponadto walka, w której przy okazji można było położyć krwawy kres kilku osobistym nieporozumieniom, była o wiele bardziej budująca.

      – Zatem powinniśmy mu dać okazję do zobaczenia się z ojcem w zaświatach – oświadczył Albrecht złośliwie. – Poślijcie po swego pasierba! To będzie jego zadanie.

      – Będzie wysoce ukontentowany, mogąc dla was zabić tę swołocz – zapewnił Elmar. Był tego pewien. Od samego początku był świadkiem nienawiści narastającej między dwoma młodymi rycerzami, a nawet w miarę możliwości starał się ją podsycać.

      – Geraldzie, niech wasi synowie zrobią rozpoznanie, jakie mamy możliwości ataku – polecił następnie Albrecht. – Tajne przejścia do zamku i tym podobne. Schwytajcie kilku ludzi w okolicy i każcie ich torturować, aż zaczną mówić.

      – Tak jest.

      Marszałek rzucił baczne spojrzenie w kierunku zamku, skąd nadal słychać było krzyki.

      – Czy nie byłoby lepiej, gdyby nasi łucznicy się wycofali? Inaczej wszystkich stracimy, nim dołączą nowi z Miśni. Gdy przyprowadzą wreszcie machiny oblężnicze, będziemy mogli wrzucić na górę płonące pnie albo głowy kilku jeńców.

      – Niech będzie, każcie im się cofnąć – rzucił obojętnie Albrecht.

      Następnie zwrócił się do grubego cześnika.

      – Giselbercie, będziecie towarzyszyli marszałkowi w wycieczce po okolicy. Zarekwirujcie wszystko, co może nam się przydać do rozbicia obozu na górze naprzeciwko twierdzy. A wy, Elmarze, rozdzielcie ludzi, którzy przyniosą drewno i zbudują palisady. Wszystko musi być gotowe, nim nadejdzie wsparcie.

      Albrecht z zadowoleniem patrzył, jak jego ludzie rozeszli się do pracy. Nawet jeśli nie udało mu się odnieść zwycięstwa tak szybko, jak się spodziewał, to i tak był go pewien.

      Tomasz stanął u boku ojczyma i razem z nim patrzył, co się działo za bramą. Zdziwił się, że Albrecht kazał podejść łucznikom tak blisko i bez żadnego ubezpieczenia. Tymczasem sporo z nich zginęło. Ale jednak poczynili też znaczące szkody. Piekarnia stanęła w płomieniach. Udało się ją ugasić dopiero wtedy, gdy płomienie strawiły dwie ściany. Na szczęście budynki nie były ze sobą połączone, inaczej mogliby spalić połowę twierdzy.

      W końcu przyjechał jeden z jeźdźców Albrechta i rozkazał łucznikom natychmiast się wycofać. Nie zawracali sobie głowy poległymi, zarzucali na plecy rannych i co sił w nogach uciekali z zasięgu strzał przeciwnika. Zostawili mężczyznę z kudłatą brązową brodą, którego strzała ugodziła w pierś, zapewne przeświadczeni, że ten i tak wkrótce wyzionie ducha.

      – Pomóżcie mi, dranie! – krzyczał ranny głosem zniekształconym z bólu. Wkrótce jego krzyki zmieniły się w bolesne jęki, aż wreszcie zupełnie umilkły.

      – Dokąd się wycofają? – spytał Tomasz, nie okazując poruszenia, chociaż przed chwilą ktoś umarł na jego oczach.

      – Wygląda na to, że chcą rozbić obóz na tamtej górze – odpowiedział Łukasz, wskazując ręką kierunek. – W ten sposób będziemy się mogli wzajemnie mieć na oku.

      Zamierzał dać rozkaz, by połowa łuczników zeszła z pozycji i poszła się posilić, podczas gdy pozostali będą obserwować teren. W ostatniej chwili się opamiętał i uprzytomnił sobie, że ci ludzie byli pod rozkazami Norberta.

      – Spytajcie ojca, czy ma nowe rozkazy – odezwał się do młodego Henryka i sprawdził wzrokiem, czy do zamku nie zbliża się nieprzyjaciel. – Na razie możemy sprawdzić, czy twoja matka i siostra nie potrzebują pomocy – powiedział następnie do Tomasza.

      Ten, zadowolony z propozycji, poszedł za nim bez słowa.

      Tymczasem Dytryk rozstawił większość swoich ludzi na warcie. Teraz zapewne obrał sobie ten sam cel co Łukasz i Tomasz, mianowicie lazaret.

      Narada wojenna

      Marta i Klara klęczały obok rannego, w którego udzie tkwiła strzała. Ktoś wsunął mu patyk między zęby, żeby z bólu nie odgryzł sobie języka.

      Czterech mężczyzn miało założone opatrunki, jeden był nieprzytomny albo spał, inni, z bladymi twarzami zlanymi potem, opierali się o ścianę. Jedna z pomocnic ostrożnie wlewała jakiś płyn do ust młodzieńca z zabandażowaną głową.

      Marta za pomocą wąskiego noża próbowała poluzować grot tkwiący w nodze pacjenta.

      – Teraz ciągnij! – nakazała córce, która zacisnęła rękę na trzonie strzały.

      Jedno pociągnięcie, mężczyzna krzyknął, Klara zaś wyciągnęła drewniany trzon, jednakże bez ostrza.

      Marta położyła z troską dłoń na ramieniu rannego.

      – Wytrzymaj jeszcze chwilę, dobrze? Zaraz będzie po wszystkim.

      Przyłożyła do rany wilgotne, chłodzące płótno i przycisnęła dłonią, by zmniejszyć krwotok, a następnie wysłała jedną z przydzielonych jej dziewek do kowala, z prośbą o pożyczenie najmniejszych szczypiec, jakimi dysponował.

      – Czy na zamku nie ma żadnego przyrządu do wyjmowania strzał? – spytała Klarę.

      Ta ułożyła właśnie dwie sztaby do wypalania ran w misie z rozżarzonymi węglami i grzbietem dłoni przetarła skroń, na której widniały drobne kropelki potu.

      – Tutejszy kowal też nam niczego takiego nie zrobi, jest za stary, ręce ma tak strawione artretyzmem, że chyba tylko cudem trzyma się jeszcze przy kowadle.

      – Może nowy kowal mógłby pomóc – zaproponował hrabia Dytryk ku zaskoczeniu obu kobiet, pochylając głowę, by wejść do izby.

      – Jak się czują ludzie?

      – Jeśli Bóg zechce, wszyscy przeżyją – odrzekła Marta, wstając. – Ale nie możecie tu zostać. Powinniście pójść do głównej sali i uspokoić ludzi… Żona zarządcy nie daje sobie rady.

      Tymczasem wróciła dziewka i dygnąwszy, podała jej wąskie szczypce.

      Marta pospiesznie uklękła na powrót przy rannym, upewniając się przedtem, że Klara czekała obok z przygotowanym żelazem do wypalania ran. Odmówiła krótką modlitwę i jednym szarpnięciem wyciągnęła grot. Klara natychmiast przyłożyła żelazo do krwawiącej rany. Zasyczało i wokoło rozszedł się gryzący smród. Ranny zawył z bólu.

      – Zatem chodź ze mną i pomóż – zdecydował Dytryk. – Sądzę, że wasza córka da sobie na razie sama radę. Jeśli będzie potrzebowała pomocy, przyślę wam Tomasza.

      – Tomasza? – spytały zgodnym chórem zaskoczone kobiety.

      Dytryk się roześmiał.

      – Zdaje się, że to u was rodzinne. Na wyprawie wielu ludziom uratował życie, gdy nie było w pobliżu


Скачать книгу