Odyssey One: W samo sedno. Evan Currie
Kane. – Oczywiście nie widziałem zbyt wiele, ale odnoszę wrażenie, że człowiek mógłby spędzić całe życie na eksplorowaniu tylko tego jednego miasta.
Julia pokiwała głową, myśląc o tym, co zdążyła zobaczyć w tej wielkiej metropolii. Bez wątpienia to miejsce było jedyne w swoim rodzaju. Na terenie wokół nich znajdowały się konwencjonalne widoki miasta, takie jakie strzeliste wieżowce, chociaż tak wielkie i wysokie, że zdawały się przeczyć wszelkim prawom fizyki. Lecz zasadnicza część populacji została ulokowana w trzech olbrzymich, piramidalnych „supermiastach”.
Julia była przekonana, że przy ponad czterdziestu miliardach ludzi na planecie, Priminae musieli mieć naprawdę imponujące aglomeracje, by wszystkich pomieścić. Tymczasem jeszcze bardziej imponujący był fakt, jak NIEWIELU ludzi zdołała zobaczyć. Mogła wędrować korytarzami poza swoją kwaterą przez cały dzień i napotkałaby ich zaledwie garstkę.
Transport publiczny zdawał się tu być nie tylko normą, ale jedynym sposobem, aby przeciętna osoba mogła poruszać się po mieście. Jego ścisłe połączenie z architekturą było widoczne gołym okiem. W obrębie ogromnych piramid istniały równie wielkie, zawieszone w sieci rur i wsporników habitaty, w których, jak Julia została poinformowana, mógł żyć wygodnie miliard ludzi.
Ta liczba była niewyobrażalnie wielka, zwłaszcza gdy wzięło się pod uwagę, że obok stały dwie podobne piramidy.
Do tego należało dodać miasto, które egzystowało wokół trzech potężnych habitatów, co w sumie dawało trzy i pół miliarda mieszkańców żyjących w samej metropolii.
To była ponad jedna trzecia populacji ziemskiej. Julia miała okazję obejrzeć zdjęcia Ranquil zrobione z orbity. W odróżnieniu od ludzi Priminae zasiedlali mniej niż dziesięć procent obszarów planety. Reszta była dzikim rezerwatem przyrody.
„Jest w tych ludziach coś naprawdę szczególnego” – pomyślała z uśmiechem. „Mimo to zupełnie nie wiem, jak na nich reagować. Oni po prostu… nie pasują”.
LaFontaine odepchnęła od siebie tę myśl, próbując nie zastanawiać się nad nią zbyt głęboko. W końcu to ona miała ustalić, gdzie było ich miejsce. Ona powinna postarać się wcisnąć tutejszych mieszkańców w ramy zrozumiałe dla społeczeństwa Ziemi, aby nawiązać nić porozumienia wykraczającą poza zwykłe słowa.
Julia LaFontaine uśmiechnęła się, spoglądając na zapierający dech w piersiach widok z okien.
Uwielbiała trudne wyzwania, a to zapowiadało się na najlepsze, z jakim kiedykolwiek miała do czynienia.
PRZESTRZEŃ MIĘDZYGWIEZDNA
W kosmosie światło pada ze wszystkich stron. Gwiazdy to niewzruszeni towarzysze podróży statków i gatunków poruszających się w nieskończonej pustce. Jednak dla ludzi, którzy udali się w rejs przez niezmierzoną czerń, były przypomnieniem starego cytatu: „Woda, woda wszędzie, ni kropli w krtani zeschłej”. Te odległe plamki światła otaczające człowieka w ciemnej otchłani nie były w stanie rozjaśnić czerni.
Tak ciemnej, że pomimo obecności gwiazd znajdowało się tam zbyt mało światła dla większości gatunków zamieszkujących planety, aby mogły zobaczyć coś więcej prócz własnych wyciągniętych dłoni. Gatunki przystosowane do podróży kosmicznych wykorzystywały inne zmysły niż coś, co ludzie określiliby światłem widzialnym.
Wszechświat jest dla ludzkości całkiem odmiennym miejscem. W oczach ludzi zupełnie obcym. Kolory są inne, określone nie na podstawie częstotliwości fal, które substancja absorbuje lub odbija, ale także rodzaju energii, jaką generuje dany obiekt.
Niewiele rzeczy w żywym wszechświecie jest prawdziwie bezwładne, więc ci obdarzeni szóstym zmysłem są w stanie odbierać świat całkowicie różniący się od przyziemnego, zwyczajnego świata ludzi.
Drasinowie byli właśnie takim gatunkiem.
Podróżowali przez pustkę, nieporuszeni surowym pięknem otaczającego ich kosmosu. Ich uwaga była skupiona na życiu, które dostrzegali we wszystkim, co mijali na swojej drodze. Drobniutkie iskierki w kilku wirujących skałach istniejących w przepastnych trzewiach materii, niemal niewyczuwalne ślady cząsteczek pyłu mikronowych rozmiarów zderzające się z nimi.
Oraz płomień czystego, białego ognia, który zobaczyli po zbliżeniu się do systemu gwiazd.
Większość z nich minęli po drodze, niezainteresowani życiem, jakie na nich odkryli. Naturalny biały ogień otaczający kombinacje planet oraz słońc był dla nich kojący i być może któregoś dnia, gdy już skończą, powrócą.
Teraz przyciągała ich szkarłatna poświata. Krew sącząca się z żywego wszechświata była dla nich oszczerstwem, obok którego nie mogli przejść spokojnie.
Zmniejszając prędkość i podchodząc bliżej, Drasinowie uznali ten system za właśnie taki. Szarpnięcie grawitacji na ich skórze było całkiem przyjemnym wrażeniem, łatwym do zignorowania.
Tym razem mieli poważniejsze sprawy do załatwienia. Okręt uruchomił czujniki.
Ten system przecinała krwawa pręga.
Wiele innych jednostek zniknęło w niej w przeszłości, więc Drasinowie byli ostrożni.
Dla człowieka ostrożność mogła odpowiadać podejrzliwości, czemuś wyrażonemu pod postacią żartu lub stwierdzenia. Dla Drasinów sprawa wyglądała prościej i miała podłoże bardziej instynktowne. Jednak sentyment pozostał.
Tam będą smoki.
PLANETA RANQUIL
Tanner zaprowadził Westona na dół, przez sieć wydrążonych tuneli, gdzie panowały chłód i wilgoć. Eric albo się pomylił, albo kilka minut wcześniej przeszli obok habitatów, zagłębiając się dalej pod ziemię, podążając ścieżką wijącą się przez labirynt. Korytarze, którymi właśnie szli, zostały wyciosane z pojedynczych bloków skalnych, w odróżnieniu od metalowo-szklanej konstrukcji na zewnątrz. Przydawały temu miejscu atmosfery pradawności.
Prawdę mówiąc, spodziewał się, że zamiast dyskretnego systemu oświetleniowego, który tak bardzo uwielbiali Priminae, to miejsce będzie rozjaśnione pochodniami.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział admirał Tanner, gdy dotarli do wielkiego pomieszczenia, w którym nie było nikogo prócz komendanta Jehana stojącego w dalekim krańcu. – Nero, przepraszam za spóźnienie. Pokazywałem kapitanowi Westonowi część Starego Miasta.
Stare Miasto. Eric musiał stłumić śmiech, słysząc ten komentarz. Piramidy nad ich głowami miały ponad dziesięć tysięcy lat. Były skonstruowane z materiałów, których nazw translator nie potrafił do końca przetłumaczyć. Otaczające je miasto, liczące sobie ponad szesnaście tysięcy lat, wybudowano na utwardzonym kamieniu, wykorzystującym powierzchniowe wiązania molekularne uodparniające go na wpływ czynników zewnętrznych.
Mianem Starego Miasta Rael określił tunele. Nawet on nie był pewien ich dokładnego wieku, ponieważ materiały budowlane i środki konserwujące używane przez dawnych mieszkańców uniemożliwiały wykonanie tak „przyziemnych” czynności jak datowanie metodą węglową.
– To żaden problem, Rael – odparł Nero Jehan swoim zwykłym, posępnym głosem. – I tak nie zacząłbym bez ciebie.
– Właśnie za to chciałem przeprosić, komendancie – powiedział Rael pogodnym tonem, gdy on i Weston zrównali się z Jehanem. – Masz przygotowaną prośbę?
– Tak – mruknął Nero, kiwając głową.
– Świetnie. Przy odrobinie szczęścia szybko się z tym uwiniemy – powiedział Tanner, występując naprzód i stukając palcami