Sprawiedliwi. Maryla Ścibor-Marchocka
lat, ale jednak. A on trzeźwiutki nie może już usnąć. Jakby nie miał za sobą ciężkiego dnia pracy. Jakby taki sam dzień nie czekał go jutro. Przewraca się z boku na bok, liczy barany, na próżno. Poczytałby. W schowku za piecem leży zaczęta Trylogia. Ale nie zapali światła, bo przecież, by wszystkich pobudził. Po za tym świece to rzecz cenna. Mama bardzo by się gniewała, że tak sobie, bez powodu je marnuje. Leży więc i rozmyśla nad przygodami pana Michała, Skrzetuskiego, Podbipięty… W tym mniej więcej momencie, gdy pan Zagłoba po raz kolejny uciekał Bohunowi posłyszał coś jakby skowyt Burka. Krótki, cichy. A potem cisza. Nasłuchiwał dobrą chwilę – cisza. Ot, coś się musiało mu przewidzieć. Wstał jednak, ubrał się, wyszedł. Jak się tak człowiek w nocy przewraca, to potem musi. Na dworze ziąb. Śnieg w dzień topniejący zmroził przymrozek. Gwiazdy wszystkie jak na dłoni, wielkie, piękne. Księżyc. Widno jak za dnia. Przeciągnął się. Piękne niebo! Ziewnął. Poczłapał do sławojki.
Już miał z niej wychodzić, gdy usłyszał chrapanie koni i skrzyp wozu. Zamarł. O tej porze jacyś ludzie włóczący się po wsi to nic dobrego. Przez serduszko w drzwiach, przez szpary widzi wóz, kilku… sześciu?… ośmiu! Wóz wjeżdża na podwórze, a oni rozsypują się dookoła domu. Boże! Toż to banderowcy! Zastaną ich we śnie! Jak ich ostrzec? Jak ostrzec? Kreśli znak krzyża: Boże miej nas w opiece. Nie ma wyjścia: zbiera się w sobie. Skacze. Drzwi głośno walą o ścianę obórki
– Naaaaaaaapaaaaad!!!!!! Luuuuuuudziiiiiiieeeeeeee ratuuuunkuuu!!!! Naaaapaaaad!!!! – ucieka krzycząc w niebogłosy. Posypały się strzały. Ktoś biegnie za nim, ale Mikołaj wypada prosto za stodołę i dalej pomiędzy jabłonkami. Zna sad jak własną kieszeń. Biegnie. Tak szybko jak nigdy w życiu. Kroki za nim cichną. Jeszcze kilka strzałów rozświetla smugą noc. Nie celne. Mikołaj jest już daleko. Biegnie zaroślami. Ścieżką. Miedzą. W końcu pada w bruzdę. Dyszy. Księżyc oświetla pole. Z daleka dom jak małe pudełko zapałek. Nie widać płomieni. Cisza. Więc może się udało. Może jeszcze żyją. Po chwili czuje chłód. Lodowatej ziemi. Resztek śniegu, w których leży. Wiatru przenikającego do kości. Wycofuje się do lasu. Siada skulony. Jest bez butów: widać zasznurowane byle jak, zgubił w biegu. Nawet nie zauważył. Szkoda. Dobre były. Szczęka zębami. Drży. Co robić? Nie wytrzyma do rana. Do domu nie może wrócić: mogli się zaczaić na niego. Złapią jak kot wróbla. Tym razem nie ucieknie. Co robić? Trzeba iść do kogoś. Tylko do kogo? Do kogo? A może… tak! do chutoru, do Kuźmiuka! Tam raczej nikt nie będzie go szukał.
Pola zmarzniętej grudy. Zeschłe trawy. Jakieś gałęzie. Kamienie. Miejscami śnieg. Miejscami lód. Księżyc niby świeci. Niby jasno, a jednak kaleczy nogi. Obija. Potyka się. Zapada. Te parę kilometrów, które zwykł jechać w godzinę stępa, teraz, boso, na przełaj… Przemarzł. Wreszcie za zakrętem zamajaczyły zabudowania. Jest jeszcze ciemno. Trudno ich budzić w środku nocy. Stodoła. Mała furtka we wrotach. Ustąpiła lekko skrzypiąc. Wreszcie nie czuć lodowatych podmuchów wiatru. Zakopuje się w siano. Nadal drży. Nadal szczęka zębami. Nie jest w stanie się rozgrzać. O zaśnięciu nie ma nawet mowy. Może w stajni, koło koni? Przytuli się jakoś do ciepłych zwierząt… Ale stajnia jest pusta. Czyżby Kuźmiuk gdzieś wyjechał? Tak na noc? Gdzie? W końcu siada skulony, drżący, przemęczony. Modli się. Modli się by nikt obcy go tu nie znalazł. Modli się za tych, którzy zostali w domu. Czy ich ocalił? Czy… Jezu! Jezu!
Doczekał jakoś brzasku. Nasłuchuje. Jest! Ruch w chacie! Wychodzi z ukrycia i puka do drzwi. Otwiera mu Praśka Natałkowa. Chyba przed chwilą wstała, bo właśnie plecie swój długi, piękny, czarny warkocz.
– Szczo? (Co?) – pytała mierząc go wzrokiem. Musi wyglądać strasznie, bo oczy Praśki rozszerzają się, czernieją.
– Napadli na nas w nocy. Uciekłem… boję się, że mnie szukają
– Chody (Chodź) – przerywa wciągając go do wnętrza chaty.
Siadł przy piecu, przytulił się całym sobą do ciepłej ściany. Gospodyni podje mu skarpety. Grube. Wełniane. Kręci się koło ognia, po chwili stawia przed nim miskę gorących zacierek na mleku
– Jiż (Jedz – rozkazuje krótko.
Grzeje się, a ona wychodzi do obrządku. Majaczą mu w półśnie miedze oświetlone księżycem, pola zamarznięte, krzaki. Musiał przysnąć, bo budzi go szarpanie za ramię. Pies szczeka. Na dworze słychać jakieś głosy. Zrywa się przerażony.
– Szwydko (Szybko) – Praśka odsuwa krzesło. Otwiera piwniczkę, taką na podręczne jarzyny, jaka jest w każdym niemal wiejskim domu. – Uwijdy. Szwydko (Wchodź. Szybko) – zamyka klapę. Słyszy, jak narzuca coś na nią. Chodnik? Pewnie chodnik. W samą porę: Mikołaj słyszy, że drzwi się otwierają. Wchodzi kilka osób. Chyba mężczyzn, bo chód mają ciężki, tupią buciorami w progu otrzepując błoto i śnieg.
– Sława Isusu Christu! (Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!)
– Sława na wiky (Na wieki wieków) – odpowiada Praśka.
– Daj ljudiam szczoś pojisty. Tilky Romaniuk wtik. Szukaly toho szczenia ciłu nicz. (Daj coś ludziom. Jeden Romaniuk uciekł. Szukaliśmy tego szczeniaka całą noc.)
Mikołaj z przerażeniem rozpoznaje głos Pawła Kuźmiuka. Więc… Jezu! Jezu ratuj! Robi mu się niedobrze. Instynktownie wsuwa się w kąt za skrzynią z ziemniakami. Przywiera do wilgotnej ściany. Słucha. Słucha opowieści o nocnym napadzie: byli już na podwórzu, gdy dzieciak z wrzaskiem uciekł. Przypuszczali, że poleciał po pomoc… Zasadzili się na niego we wsi i koło domu, ale czekali na próżno. Nad ranem wrócili dokończyć robotę, ubić Romaniuków, a ich już nie było. Uciekli. Jak to zrobili? Przecież oberwali całkiem mocno. Przeszukali całe obejście. Na próżno. Teraz trzeba się będzie za nimi uganiać… Są wściekli. Wyklinają durnego szczeniaka, który im tyle kłopotu narobił. Mikołaj czeka, aż klapa się uniesie, aż kilkanaście rąk wyciągnie się po niego. Widzi już swoją straszną śmierć. Jezu! Jezu! siedzi w pułapce bez wyjścia. Przecież stąd ani okienka, ani nawet dziury by się schować. Słychać lekkie kroki gospodyni. Zbliżają się!!!… nie. Klapa się nie unosi. Praśka stawia tylko coś na stole, krząta się, a potem odchodzi na swoje miejsce pod piec. Mężczyźni stukają łyżkami… jedzą.
– Chody (Chodź) – mówi (chyba do żony?) Pawło – ty powynna zachowaty te, szczo my prywiezły. My pospiszajemo. Bohato Lachiw czekaje (Powinnaś schować to, cośmy przywieźli. Spieszymy się. Dużo Lachów czeka) – zaśmiał się. Mikołajowi od tego śmiechu dreszcz przeszedł po plecach. Znów słychać otwierane drzwi. Wychodzą. Ci przy stole mówią mało. Słychać tylko pobrzękiwanie szkła: piją. Potem wraca Pawło. Wstają. Szurają krzesła. Wychodzą? Wychodzą!!! Boże!!! WYCHODZĄ!!!!!
Gdy wyszli, gdy na dworze zaskrzypiał wóz, w chacie, pod piecem, ktoś zaczął szlochać. Strasznie szlochać.
Bazylego zbudził krzyk Mikołaja. Zerwał się, ale już było za późno. Drzwi były rozbite. Wpadło ich pięciu. Pierwszy cios dostał w brzuch. Zwinął się. Upadł. Głowa. Głowa. Coś jakby się… przelewa… w głowie. Jak… w masielnicy? W ustach słono-słodko. Krew? W ustach coś jak piasek? Jak drobne kamienie? A! Zęby. Zęby musieli mu wybić. Ale to nie koniec. Brzuch. Zwija się. Brzuch. Byle osłonić brzuch!
– Załysz jch. Wse odno ne wteczut wid nas. Bery szczo cinne. My powynny wyjżdżaty. Szmarkacz wtik Wasylewi. Pobih po dopomohu. (Zostaw ich. I tak nam nie uciekną. Bierz co cenne. Musimy odjeżdżać. Szczeniak uciekł Wasylowi. Poleciał po pomoc.)
– Może pobih, a może i ni. Treba zrobyty zasidku. Powernetsja. Ne maje kudy jty… (Poleciał albo i nie. Trzeba się na niego zasadzić. Wróci. Nie ma dokąd iść…)
Wywracają sprzęty. Coś wynoszą. Pakują. Bazyli słyszy, ale jakby zza ściany. Nie może się ruszyć, nie może otworzyć oczu. Mdło mu. Zapada w ciemność.
Budzi