Sprawiedliwi. Maryla Ścibor-Marchocka

Sprawiedliwi - Maryla Ścibor-Marchocka


Скачать книгу
Boi się. Na szczęście nie krzyczy. Wielkie przerażeniem oczy, zaparta w kącie, rączynami, nóżkami chwyta się każdej szczeliny. Bazyli przemawia do dziecka, powoli rozsupłuje węzeł przerażonego ciałka. Hanka tuli drobiazg. Szlocha. Na szczęście żyją wszystkie. Cała piątka. I Mikołaj o ile im uciekł. O ile nie wrócił. Nie dał się złapać. Gdyby nie on… gdyby nie on… Boże.

      Więc trzeba uciekać. Oni coś mówili o zasadzce. Na Mikołaja. Trzeba uważać. Księżyc zaszedł. To dobrze. Niewiele są w stanie wziąć z domu. Niewiele, po rabunku, zostało do wzięcia. Wymykają się z domu ostrożnie. Dalej polami, zaroślami. Idą resztką sił. Uparcie. Byle dalej. Byle dalej od domu, w którym czeka śmierć.

      Wołodymyr, w pierwszej chwili nie poznał jej. Zakutana jakimiś szmatami – bardziej dziad proszalny niż piękna, dumna Romaniukowa. Zresztą spał jeszcze właściwie. Spał i częścią siebie był w śnie. Przeciągnął się, ziewną

      – A wy szczo… (A wy co…) – burknął do dziada i… poznał. Zrozumiał. Natychmiast trzeźwy. Przytomny.

      – Dity? (Dzieci?)

      – Żywe. I Bazyli. Czekają… nie wiedzieliśmy czy możemy…

      Dwa dni później odwiózł ich schowanych pod słomą i workami z kontyngentem do Orżewa. Gdy wracał z daleka zobaczył kartkę przybitą do drzwi:

      „Chto ne z namy toj proty nam. Zradnykam i Lacham odnakowa smert.” (Kto nie z nami ten przeciw nam. Zdrajcom i Polakom jednakowa śmierć.)

      Drżącymi rękami zawrócił konia. Zaciął batem. Odjechał galopem.

źródło: Romuald Niedzielko Kresowa księga Sprawiedliwych 1939-1945 – Warszawa 2007

      Kazimierz i Irena – Kupowalce 1943

      Noc. Srebrne światło księżyca delikatnie oświetla profil Ireny. Piękny profil. Śpi. Zmęczona, spracowana. Kazik nie może powstrzymać się od czułego zachwytu: piękna jest ta jego żona. Piękna. I bezbronna. Jakże ją uchronić? Ją i dzieci? Nie może spać. Znów obudził się i znów przewraca się w bezsennej niemocy, pełnej niepokoju, pełnej gonitwy myśli. Bo jest coś w powietrzu. Wyczuwa się jakąś grozę. Instynktownie wyczuwa zagrożenie. Jak? Jak obronić Irenę i dzieci (maleńkie to takie, nieporadne jeszcze)????… Czwarty rok okupacji. Najpierw prawie dwa lata sowieci. Teraz Niemcy. To cud, że nie zostali wywiezieni na Sybir: on rezerwista, ona kierowniczka szkoły. Nie było ich na liście. Na tej liście. Czy nie byliby na następnej? Ale Pan Bóg czuwał. Przecież Wiesia nie przeżyłaby tamtego transportu w czterdziestostopniowym mrozie. Krzyś… Nawet jakby się urodził na nieludzkiej ziemi – jakie miałby szanse? Boże. Boże. Te dwa niemal lata terroru sowieckiego. Aresztowania. Wywózki. Rozkułaczanie. Parcelowanie ich, polskiej ziemi i oddawanie jej Ukraińcom, aby ich skłócić, podzielić, bo przecież i tak wszyscy mieli trafić na koniec do kołchozów. A przy tym domiary i przymusowe dostawy. Wystarczył jakikolwiek pretekst. Mundur przedwojenny, oficerki, „pańskie” książki… Wystarczyło, żeby ktoś doniósł… nikt nie doniósł. Przetrwali. Pan Bóg uchronił. A potem przyszli Niemcy. I znów aresztowania. Obozy koncentracyjne, za każdy przejaw buntu. Wywózki na roboty do Niemiec. Kontyngent, a jak go nie zdasz – pacyfikacja wsi. Całej wsi. Niemcy lubią odpowiedzialność zbiorową! A Ukraińcy? Przecież i przed wojną zdarzały się zamachy, podpalenia, niepokoje, nawet morderstwa. Hołówko… Piernacki… Przecież i wcześniej, gdy tu przewalały się fronty. Był małym dzieckiem, ale pamięta płonące majątki, leśniczówki, kościoły… Ale przecież żyją. Żyją na tej ziemi od stuleci. Walczyli z Tatarami, Turkami, Moskalami. Co pokolenie. Przetrwali. Więc czemu teraz nie mają przetrwać.... Tyle, że łun więcej. Zdarza się, że jakiś uciekinier opowiada o straszliwych mordach, o barbarzyństwie ukraińskim. Opowiada, ale zostaje u rodziny, czy znajomych w Kupowalcach, Lulówce, Szerokiej. No przecież: panie Jaroszyńskie. Nie przyjął że ich pod swój dach?… Zostały. Nie wyjechały… Widać tu bezpieczniej… Ludzie mówią, że to muszą być porachunki. Porachunki. Wiadomo: Ukrainiec raz upokorzony zapamięta ci do czwartego pokolenia. Oni tu, żyją dobrze z Ukraińcami. Taki Szczućki, Niżnik, Pohraniczny, Tkaczuk… Hil… Wójtowicz… Bachniuk… sami są w UPA, albo synów tam mają, a przecież… żyją dobrze z Polakami. Pawluk. Tak – Pawluk zawzięty jest na Łazowskich. Poszło im o ziemię. Ale przecież jeden Pawluk nie wymorduje całej wsi! A jednak. Ileż razy słyszał jak śpiewali „Smert Lacham”, a te „czerwone jajko” co mieli Polakom zrobić na Wielkanoc?… Fakt: nie zrobili. Ale łun coraz więcej. Coraz bliższe. Coraz bliższe…

      – Nie śpisz?

      – Nie. Jakoś nie mogę. Obudziłem Cię…

      – Nie. Ja… – Irena ziewnęła – Ja sama tak. Budzę się. Myśli spać nie dają…

      – Mnie też… widzisz… czy nie lepiej wyjechać gdzieś? Zabrać dzieci i wyjechać?

      – …a przepustki skąd weźmiesz? wystawią ci dla całej rodziny?… a kontyngentu jak nie oddasz to…

      – …spacyfikują całą wieś…

      – …i gdzie pojedziesz? Z czego będziesz żył choćby w takim Horochowie? My możemy głodni chodzić, ale dzieci trzeba karmić. A jak tam będzie niebezpiecznie (iluż tam zostało Niemców po tym jak Ukraińcy swoich policjantów do lasu zabrali razem z całą bronią i wyposażeniem? Dziesięciu? Piętnastu?), to gdzie pójdziemy? A jak nas na roboty wywiozą, to co z dziećmi? Komu zostawisz taki drobiazg? Rodzicom?

      – Ano… chyba rodzicom…

      – Czyli wrócą tu, do Kupowalec. A my będziemy tysiąc-półtora tysiąca kilometrów stąd i jak im wtedy pomożesz?… – obróciła się przytulając do męża – Kaziu… nie ma wyjścia… musimy zostać. Zdać się na Bożą Opatrzność i Miłosierdzie Boże…

      Długo jeszcze przytuleni do siebie milczeli patrząc w świetle blednącego księżyca na sprzęty ukochane, ledwo widoczne fotografie, biblioteczkę z książkami, stół, krzesła, serwetę haftowaną przez matkę Ireny, wazon – prezent ślubny od Stefci, figurkę konia w galopie stojącą na kredensie, sofę pełną miękkich poduszek, firanki dziergane przez Irenę, kwiaty w oknach – ciepłe i przytulne gniazdo wzniesione ich rękami. Myśleli o sadzie i arabach – zaczątku stadniny, o ziemi żyznej, urodzajnej, ziemi, która miała żywić pokolenia, o akacjowej alei wiodącej do ich domu. Modlili się. Polecali Bogu każdy kamień, każdą piędź ziemi, każdą ukochaną głowę. Wiatr poruszył firanką. Przyniósł słodki zapach akacjowych kwiatów.

      – Będzie trzeba podebrać miód… – pomyślał Kazik – w tym roku powinno być dużo akacjowego. Obrodziły. – zasnął…

      Rankiem jednak zniósł ze strychu wielką wiklinową walizkę. Irenka zapakowała ją prowiantem. Postawili ją tak, by była pod ręką. Jakby co. Jakby – nie daj Bóg – co.

      Ale potem u Konopków był pogrzeb. Nietypowy. Pogrzeb bez nieboszczyka. Katafalk. Świece. Kwiaty. Wdowa. Rodzina w żałobie. Sąsiedzi. Modlitwa. Pusta noc. Tylko jego nie było: Jana „Nebocznyka” Konopki. Dziesięć dni wcześniej, pomimo błagań żony i rad sąsiadów, zaprzągł konie i pojechał pod Boreml, do córki. Bał się o nią. Zwyczajnie nie mógł usiedzieć bezczynnie. Gdy nie wracał kilka dni Konopkowie wysłali do Boremla zaufanego Ukraińca prosząc, by przywiózł Jana żywego lub martwego. Nie przywiózł. Nie mógł. Jan zginął zmasakrowany przez banderowców, jego ciało spalili.

      A potem do Kupowalec przybiegł ten człowiek z Zagajów. W samej bieliźnie. Z obłędem w oczach. Opowiadał o napadzie, o tym, że bronili się w szkole, o strasznej śmierci Szewczyków i Popków.

      A potem UPA spaliło wszystkie mosty na Gniłej Lipie. Ścięło wszystkie słupy telegraficzne.

      A potem Pikuś, mały, półroczny psiak, ten, którego


Скачать книгу