Neverland. Maxime Chattam
rozum przyniósł uspokojenie. Amber zawsze była dziewczyną myślącą. Analizowała. Potrafiła inteligencją opanować emocje. Te obroże nie były takie same jak pierścienie pępkowe Spijacza Niewinności, które definitywnie niszczyły przeobrażenie. Nadal istniała nadzieja.
Odwróciła się delikatnie, chcąc zobaczyć, jak działają Ozyjczycy. Dwaj żołnierze wyjmowali ze skrzyni miedziane obroże. Zauważyła, że są puste w środku. Jeden z mężczyzn wziął także cylinder z żelaza i szkła i wyjął przezroczysty dzban przykryty grubą aksamitną tkaniną. Naczynie świeciło niezwykle intensywnie mieszaniną maleńkich niebiesko-czerwonych lampek. Amber mało nie podskoczyła ze zdziwienia: skararmeusze! Wypełniały cały dzban!
Mężczyzna wsypał skararmeusze do cylindra, na którym umocował – jak na wielkiej strzykawce – pokrywkę z tłokiem i nacisnął tłok, który natychmiast rozgniótł małe świecące robaczki. W ten sposób żołnierz uzyskał sok, który wpuścił do pustych w środku obroży.
Naukowcy – o ile można ich tak nazwać – maestera Luganoffa nie próżnowali od czasów Burzy. Najwyraźniej znaleźli sposób eksploatacji nowych zasobów Ziemi. Eksploatacji łapczywej, bez żadnego szacunku. Niszczą, by żyło im się lepiej. Skararmeusze do ich dziwnych urządzeń, a nawet dzieci do cennego Eliksiru, żeby mogli przywłaszczyć sobie ich moc.
Przygotowawszy kilka pęt, żołnierz poszedł wymienić je u innych więźniów. Amber zauważyła, że jego ruchy są mechaniczne. Następnym razem, jeśli zadziała szybko, będzie mogła skoczyć w chwili, gdy on będzie zamykał obrożę na jej szyi. To trudne, ale nie niemożliwe. Jej kontakt z Jądrem Ziemi musi być wtedy wystarczający, aby mogła zaczerpnąć z niego siły do otwarcia klatki i odparcia ataku Ozyjczyków.
Wszystko będzie zależeć od szybkości. I mocy.
Będzie musiała się skoncentrować, aby poczuć Jądro Ziemi. Potrzeba będzie pewnie ze dwóch dni, nim włókna pojawią się znowu. Miała nadzieję, że jeśli skupi się na tym, to uzyska wyniki w ciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin.
Cztery dni. Tego właśnie potrzebuję.
– Wkrótce zabraknie mistycznego syropu – oznajmił żołnierz, zwracając się do Pokiereszowanego.
– To nie ma znaczenia, jutro będziemy w Brązowym Mieście, tam dokupimy. Pospieszcie się. Jestem głodny! Chcę już coś zjeść!
Podniecenie Amber w jednej chwili osłabło. Jej plan właśnie spalił na panewce. W żadnym razie nie będzie gotowa do jutra. A potem zostaną sprzedani, rozdzieleni i Bóg jeden tylko wie, co czeka ich pośród dorosłych.
Nie – poprawiła się w myślach – prawdę powiedziawszy sam Bóg, o ile oczywiście istnieje, nie ma pojęcia, co się dalej wydarzy.
Brązowe Miasto powoli rysowało się w oddali, za pozbawionym życia lasem, najpierw oddzielone dwoma wielkimi, ciemnymi i dziwnie do siebie podobnymi wzgórzami. Później Amber spostrzegła, że wzgórza te nie mają w sobie nic naturalnego. W rzeczywistości były to wysokie hałdy, będące pozostałościami po dawnych kopalniach. Dalej pojawiły się kolejne. Wokół całego miasta, tworząc wygięty mur, wznosiło się dwanaście wzgórz, zakreślając doskonałe koło, w którym mogli schronić się ludzie. Z tych olbrzymich cieni wyłaniało się kilka dzwonnic oraz liczne pióropusze dymu, znikające na niebieskim niebie.
Bramę do Brązowego Miasta stanowiły dwa ciężkie skrzydła, podtrzymywane przez dwie wieże zbudowane u stóp hałdy. Górą przebiegała kładka, po której poruszało się kilku czujnych łuczników. Amber wywnioskowała z tego, że region jest niebezpieczny albo Ozyjczycy czują się zagrożeni nawet na przedmieściach własnej siedziby. Kilku uzbrojonych we włócznie i tarcze żołnierzy podeszło do kawalkady, nakazując pierwszemu jeźdźcowi zwolnić. Dostrzegłszy, że to Pokiereszowany, dowodzący strażą pozdrowił go.
– Przywozisz świeży towar, pętaczu?
– Świeży i egzotyczny! – odparł Pokiereszowany z uśmiechem.
Straże natychmiast ustąpiły. Na ich zbrojach widniał napierśnik z ciemnozielonej tkaniny, na którym złotą nicią wyszyto literę „O”. Ludzie imperatora.
Brązowe Miasto składało się głównie z niewysokich budynków w kolorze ochry, brukowanych ulic naznaczonych tu i ówdzie starymi wieżami zamienionymi w posterunki wartownicze oraz otwartych kramików, w których rozłożono beczki, skrzynie, kolorowe żagle, worki z przyprawami lub ziarnami. Chwilami Amber dostrzegała w alejach dzieci. Zawsze niespokojne, przemykały pod ścianami. Niosły duże cebrzyki z wodą lub transportowały paczki na plecach. Niektóre towarzyszyły swym panom, niosąc ich pakunki i chwiejąc się przy tym na nogach.
Bruk na ulicach był nierówny, co wstrząsało wozem. Amber wczepiła się w pręty klatki, aby się nie poobijać.
Przechodnie zatrzymywali się, chcąc zobaczyć, co zawierały klatki, a niektórzy nawet szli obok, aby wyciągnąć rękę i dotknąć znajdujących się w środku Piotrusiów.
Dwaj ChloroPiotrusiofile bardzo szybko przyciągnęli uwagę i niewielka grupa ludzi zebrała się wokół ich wozu. Pokiereszowany musiał trzasnąć z bicza, by rozpędzić ciekawskich opóźniających marsz kawalkady.
– Na Wielki Plac! – zawołał. – Jeśli macie czym zapłacić, przyjdźcie na Wielki Plac!
Za jednym ze skrzyżowań Amber dostrzegła zaporę z desek ułożonych przed niewielkim zagłębieniem pomiędzy dwoma kamienicami z brązowego kamienia. Palisada była dość wysoka, żeby zasłonić teren, z którego wyłaniały się skarłowaciałe i sękate drzewa. W głębi zauważyła dzwonnicę kościoła. Ozyjczycy zabarykadowali każde jej okno, przez co przypominała miejsce opuszczone i nawiedzone. Przechodzący w pobliżu ludzie woleli iść drugą stroną ulicy.
Zwolnili, docierając na Wielki Plac, otoczony surowymi fasadami budynków i otwartych sklepów. W głębi Amber zobaczyła długą rampę, za którą stało kilka wagonów bez okien i z przesuwanymi drzwiami. Ale bez lokomotywy.
Wozy zatrzymały się na końcu rampy obok dwóch innych wózków podobnych do pojazdów Pokiereszowanego.
Podszedł do nich stojący na rampie niski mężczyzna z wąsem.
– I co, Szrama, będziemy rywalizować? – zakpił dziwnie piskliwym głosem. – Och, widzę, że masz niezły składzik! Skąd ich wygrzebałeś?
– Wyciągnąłem ich ze spiżarni antropożerców.
– Nie jestem pewien, czy lepiej na tym wyszli!
Mężczyzna roześmiał się, dumny ze swego dowcipu.
Amber dostrzegła stojących w dalszej części rampy sześcioro dzieci i nastolatków. Wokół zebrał się tłum, żeby na nich popatrzeć, i teraz piszczał z niecierpliwości.
– A twoi? – zapytał Pokiereszowany. – Skąd pochodzą?
– Uciekinierzy, których złapałem na wschodnich ziemiach.
– Tylko sześcioro?
– Wielu pożarły zwierzęta!
– Niech diabli wezmą te przeklęte dzieciaki, które próbują uciec!
Pokiereszowany rozkazał swoim ludziom wyciągnąć więźniów, którzy musieli gęsiego wejść na rampę. Ti’an podniósł Amber i z pomocą innego chłopca, Gregora, nieśli dziewczynę, podtrzymując ją za ramiona. Nieco dalej dzielono Piotrusiów na dwie grupy.
Każdy przechodził przed Ozyjczykiem, który badał go trzymanym w ręku niewielkim przyrządem. Następnie mężczyzna spoglądał na ów przyrząd i wskazywał albo lewy szereg, albo prawy. Ci z lewego szeregu prowadzeni byli do wagonu, z prawego natomiast w stronę znajdującego się przed widzami podium. Zaczynała się licytacja.
Czterech