Neverland. Maxime Chattam
poświaty miast, i zachwycali się przelatującymi meteorytami.
Było ciepło. Mieli przecież sierpień. Matt zaczął posypiać, wspominając swoje wakacje w poprzednim życiu, ówczesną beztroskę i wtedy pojawiła się ta straszna wątpliwość. Po raz pierwszy naszła go taka myśl i od razu ją znienawidził. Jednak była silniejsza niż wszystko. Przez krótką chwilę zadawał sobie pytanie, czy to wszystko ma jakiś sens, czy walka Piotrusiów nie jest bezcelowa. Nie byłoby rozsądniej złożyć broń, sprzymierzyć się z mężczyznami, aby zakończyć rozlew krwi, pokazać, że oni są już dorośli, zaakceptować władzę, przestać zachowywać się jak nierozsądne dzieciaki, gotowe zabijać, aby pokazać swą odmienność?
Matt szybko odsunął od siebie tę absurdalną, całkiem szaloną myśl! Był Piotrusiem i nigdy żaden Piotruś nie znajdzie dla siebie miejsca pośród Cyników! Nigdy!
Zasnął koło Kudłatej, śniąc o tym wszystkim. I o Amber. Czy jeszcze ją kiedyś zobaczy? Czy nadejdzie taki dzień, że odnajdą pokój, o jakim marzyli, i wreszcie będą mogli wieść wspólne życie?
W niepokojonym przez koszmary śnie Matta tłoczyły się całe hordy znaków zapytania, które dręczyły go aż do świtu.
Posuwali się środkiem lasu, pośród olbrzymich liści i paproci wielkości palm, a Matt zauważył, że Piotr i Lily podwoili czujność. Miejsce nie było bezpieczne.
Trochę po tym, jak słońce znalazło się w zenicie, rozległy się wokół nich niesamowite trzaski, przypominające grzmoty. Matt zatrzymał Kudłatą, która otwierała pochód, pociągając ją delikatnie za sierść na szyi.
Odwrócił się do Piotra, który położył palec na ustach, nakazując mu zachowanie ciszy.
Nagle przeleciały nad ich głowami kawałki drewna i jakiś pień zwalił się pięć metrów przed Kudłatą, która cofnęła się instynktownie.
Wtedy pojawiło się olbrzymie stworzenie z czułkami z przodu i pancerzem na grzbiecie: biedronka o rozmiarach budynku. Podeszła na swych cienkich łapach i znieruchomiała, ujrzawszy Piotrusiów.
Kudłata cofnęła się i dołączyła do pozostałych.
Piotr pociągnął Matta za rękaw i szepnął mu do ucha:
– To liczronka. Trzeba policzyć czarne kropki na jej grzbiecie, żeby się dowiedzieć, czy jest niebezpieczna. Im ma ich więcej, tym bardziej będzie agresywna. Od pięciu kropek jej atak jest w stu procentach śmiercionośny.
Matt wykręcił szyję, aby policzyć plamki, jednak olbrzymie paprocie zasłaniały część zwierzęcia.
Chrząszcz podszedł bliżej i Matt zobaczył trzy kropki. Westchnął z ulgą, a wraz z nim pozostałych troje towarzyszy podróży.
Liczronka ruszyła w dalszą drogę, łamiąc kolejne pnie, i kiedy była kilkaset metrów dalej, Piotrusie też wyrwali do przodu, ale ich serca nadal szybko biły.
– Było groźnie! – rzucił Johnny tonem niemal rozbawienia.
Jednak nikt nie miał złudzeń: ich życie zależało tylko od dwóch kropek.
Tego samego wieczoru biwakowali na niewielkiej polanie, zaledwie dwudziestometrowym prześwicie w samym środku lasu, między dwoma pniami zwalonymi jeden na drugi. Po raz kolejny zjedli zimny posiłek, wyciągając z zapasów na wozie konserwy oraz kilka kostek czekolady. Edo w ciągu dnia nie pokazał się ani razu, co niepokoiło Piotra. Nie było to w zwyczaju Pioniera.
Po kolacji, pomimo protestów Piotra, Johnny postanowił wspiąć się na wysoką sosnę, która górowała nad pozostałymi drzewami. Chłopak był zwinny i przeskakiwał z gałęzi na gałąź, aż dotarł do wierzchołka, który lekko poruszał się w ciemnościach. Był zbyt wysoko, aby mogli go usłyszeć, chyba że krzyczałby głośno, a w ciemnościach i wśród igieł nie można go było dostrzec.
Po upływie kilku minut Matt rozpiął pendent utrzymujący na plecach miecz i nałożył kevlarową kamizelkę.
– Pójdę zobaczyć, co tam się dzieje – oznajmił.
Miał inne gabaryty niż Johnny i wspinaczka sprawiała mu większe trudności. Jednak doszedł do wniosku, że wespnie się na samą górę, bo gałęzie są bardzo rozłożyste.
Johnny był u góry, siedział na pniu i obserwował krajobraz.
– Co ty wyprawiasz? Martwiliśmy się!
Johnny nie odpowiedział. Wyciągnął rękę na północny wschód.
Matt zobaczył w oddali wzgórze wznoszące się nad lasem. Na jego zboczach huczał ogień, a cienie biegały między płomieniami. Z tej odległości niełatwo było rozpoznać istoty, jednak ten widok przejął Matta dreszczem. Przerażające cienie, ohydne ciała bezlitosnych człekokształtnych, wsparte na długich, cienkich łapach. Dręczyciele na swoich siejących postrach olbrzymich pająkach.
– To jeden z naszych – powiedział cicho Johnny. – To nasz konwój.
Matt ścisnął gałąź tak mocno, że złamała się w jego uchwycie.
– Za późno – powiedział Johnny. – Już nic nie możemy dla nich zrobić. Są za daleko.
– Nawet gdybyśmy mogli tam pójść, nic by to nie dało, uwierz mi. Tylko pozwolilibyśmy się zabić. Nie jesteśmy zdolni przeciwstawić się Dręczycielom. A tym bardziej, kiedy jest ich wielu.
Matt chciał przyciągnąć Johnny’ego do siebie, by go zachęcić do zejścia, ale spostrzegł, że chłopiec płacze bezgłośnie. Wtedy przytulił go i pogładził po głowie.
– Chcę wrócić do Neverland – szepnął Johnny, szlochając.
– Już niedługo – obiecał Matt. – Niedługo będziesz w domu.
I kiedy tak pocieszał młodego Piotrusia, obserwował ostatnie ataki Dręczycieli, szczęśliwy, że odległość chroni ich przed krzykami. Później zadał sobie pytanie, kto spośród ocalonych ze Statku Życia właśnie zginął.
Edo pojawił się znowu nazajutrz, około południa. Wyglądał na zmęczonego, głębokie cienie rysowały się na jego policzkach.
– To był konwój Pitera – powiedział ze smutkiem.
– Wszyscy?
Edo pokiwał głową.
– Nikt nie przeżył. Zginęły dwadzieścia trzy osoby.
Piotr zaklął.
– Mówiłem mu, że jest ich za wielu! – nie wytrzymał. – Przy dwudziestu trzech osobach i sześciu wozach trudno przemieszczać się bez zwracania na siebie uwagi.
– Ostrzegłem Cathy. Podzieli swój konwój na trzy części. Jest ich prawie trzydzieścioro!
– Jeśli zaatakuje ich olbrzymia skolopendra – wtrąciła się Lily – w trzydzieścioro dadzą jej radę. Przy dziesięciorgu to pewna śmierć.
– Lepiej zaryzykować spotkanie ze skolopendrą niż z Dręczycielami – odparł Matt.
– Przy granicy z wolną strefą występuje dużo skolopendr – przypomniał Piotr – będziemy mieli okazję je zobaczyć. Na razie trzeba zachować maksymalną odległość między nami a oddziałami Oza i Entropii. Tylko to się liczy.
Johnny podał Pionierowi manierkę, którą dziś rano napełnił wodą z potoku.
– Jak się czujesz? – zapytał.
– Wyczerpany – odparł Edo, odświeżając sobie wodą twarz. – Dni są krótkie, a noce pełne napięcia. Obyśmy jak najszybciej znaleźli schronienie w naszym świecie!
Kilka