Neverland. Maxime Chattam
ludzki kształt. Dość mały. Dziecka.
Krople wody uderzały w jej głowę. Agresywne i zimne. W niezmąconym rytmie rozbijały się na czole.
Kap. Kap. Kap.
Powoli moczyły jej twarz, włosy, ściekając po powiekach i policzkach.
Amber szybko odzyskała przytomność. W całej głowie czuła bolesny szum. Chciała dotknąć dłonią twarzy, jednak ukłucie stalowej obręczy zatrzymało jej nadgarstek. Była przykuta do ściany. W niewielkim wilgotnym pomieszczeniu, które silnie pachniało pleśnią jak stara, nigdy niewietrzona piwnica. Pionowa smużka światła wpadała przez maleńki otwór strzelniczy. Ubita ziemia, nadgryzione zębem czasu kamienne mury i ciężkie drewniane drzwi, wzmocnione sztabami z zardzewiałego żelaza.
Jestem w więzieniu. W lochach zamkowych.
Z trudem przełknęła ślinę. Jak długo była nieprzytomna? Obawiała się, że użycie Jądra Ziemi przyciągnie Dręczycieli. To byłby jej koniec.
Uspokój się. Gdyby byli w okolicy, już by tu dotarli.
Popatrzyła na okowy, którymi skuto jej ręce i kostki. Jak odnaleźć pozostałych Piotrusiów?
Jej serce skurczyło się w piersi, a gardło ścisnęło. A co, jeśli nie ma już innych Piotrusiów? Jeśli nikt nie ocalał z katastrofy statku?
Amber pokręciła głową. Nie podda się rozpaczy ani przygnębieniu. To nie w jej stylu. Nawet jeśli wszystko szło źle, zawsze umiała stawić czoło przeciwnościom. Matt na pewno gdzieś jest.Jeśli chodzi o Tobiasa…
Przegnała z pamięci obrazy płonącej kabiny biednego chłopca. Musiała skoncentrować się na samej sobie. Na tym, by przeżyć.
Przyjrzała się więzieniu z jeszcze większą uwagą.
Po ścianach ściekała wilgoć, miejscami kapała ze stropu, tworząc wszędzie niewielkie kałuże. Było zimno. Amber zrozumiała, że jeśli zostanie tu kilka dni, rozchoruje się. Musi uciec. I to szybko.
Użyła swojego przeobrażenia i podniosła się powoli, cała obolała po kolejnych wysiłkach, które jej ciało znosiło od wielu tygodni: na grzbiecie psa, podczas ucieczki z płonącego Statku Życia, a teraz tu, gdy leżała na drewnie, skale czy klepisku. Kiedy przesunęła się, płynąc pięć centymetrów nad ziemią, brzęknęły łańcuchy. Trudno żyć bez możliwości poruszania się o własnych siłach i za każdym razem gdy o tym pomyślała, w zależności od dnia, miała ochotę wyć z wściekłości lub łkać. Ale to nie była odpowiednia chwila. Nie mogła teraz użalać się nad swoim losem.
Zdołała przesunąć się o metr i poczuła blokadę. Na kostkach miała obręcze, a od nich odchodziły łańcuchy, którymi przykuto ją do ściany. Dzwoniły przy najmniejszym kroku. W jednym z kątów Amber dostrzegła drewnianą misę i maleńkie kosteczki. Od czasu okupacji Żarłoków nie była pierwszą osobą, która tu przebywa. Wtedy zauważyła znaki na kamieniu. Pionowe kreski, umieszczone jedna obok drugiej. Było ich sześć. Jak sześć dni spędzonych tu w półmroku. W ziąbie. Na czekaniu. Czekaniu na śmierć.
Pomyślała wtedy o ciele, które kątem oka dostrzegła na wielkim rożnie, piekącym się nad płomieniami na dziedzińcu. Czy to możliwe, że Żarłocy…
Zacisnęła pięści.
Jej przyjaciele? Czy Żarłocy pożerali rozbitków?
Jeśli tak, to ja ich wszystkich…
Syk za jej plecami sprawił, że się wyprostowała.
Rozejrzała się po pomieszczeniu. Było o wiele za małe, żeby nie zauważyła czyjejś obecności! Obróciła się tak szybko, jak tylko pozwoliły na to okowy.
Dźwięk się powtórzył, tym razem naprzeciw niej. Wołanie. Ciche.
– Pssssssssssssssssyt!
Dobiegał ze ściany.
Amber podeszła powoli, nieufna.
– Amber? To ty? – odezwał się przytłumiony głos.
– Kto tam? – zapytała.
– Ciiiii! Mów ciszej! Nie mogą nas usłyszeć! Nie chcą, żebyśmy ze sobą rozmawiali! Ukarzą nas, jeśli to odkryją!
– Znasz mnie? Kim jesteś?
Amber nie była pewna, ale głos wydawał się jej znajomy. Nie do tego stopnia, żeby go rozpoznać, jednak wiedziała, że już go gdzieś słyszała.
Zaczęła dokładnie oglądać ścianę, kierując się w stronę, skąd dobiegały słowa.
– Wszystko w porządku? Nie jesteś ranna?
Głos dochodził skądś niżej. Uklękła i między dwoma dużymi kamieniami zobaczyła niewielki otwór.
Z głębi spozierało jakieś oko.
Wyrazistego, zielonego koloru. Delikatnie błyszczało w półmroku.
ChloroPiotrusiofil! – zachwyciła się w duchu Amber. A jej pamięć rozpoznała intonację.
– Ti’an? Ti’an, to ty?
– Psyt! Ciszej!
Jakaż była szczęśliwa, że słyszy znajomą istotę! Od przepłynięcia Atlantyku Ti’an towarzyszył jej wszędzie. Jego obecność natchnęła jej serce otuchą.
– Czy są z tobą inni, którzy ocaleli? – zapytała natychmiast.
– Jestem tutaj sam, ale widziałem co najmniej dziesięciu Piotrusiów i ChloroPiotrusiofilów.
– Tylko dziesięciu? Mój Boże… Ti’an, wiesz, gdzie teraz jesteśmy? Co się stało? Niczego nie pamiętam!
– W zamku Żarłoków. Tej nocy, kiedy zatonął Statek Życia, prądy przywiodły część rozbitków w stronę półwyspu. To tam schwytali nas Żarłocy. Ale widziałem w oddali na plaży światełka. W odległości dwóch lub trzech kilometrów byli inni rozbitkowie! Nie wszyscy dali się złapać.
– Widziałeś Matta?
– Nie.
– Jeśli jest pośród tych, którym udało się na tej plaży uciec, to wróci, nie pozostawi nas tutaj!
– Amber… posłuchaj. Musisz o czymś wiedzieć.
Ton Ti’ana uległ zmianie. Zabrzmiały w nim smutek i rezygnacja.
– O czym?
– Wiele osób zginęło tamtej nocy. Naprawdę wiele. Wiem o tym, bo pływałem pośród… ciał. A wczesnym rankiem widziałem, jak Żarłocy wyławiają ich całe dziesiątki. A ciągle jeszcze było ich pełno. Wszędzie. Myślę… Amber, myślę, że większość naszych przyjaciół… odeszła. Na zawsze.
Amber oparła czoło o zimny i wilgotny kamień.
– To nie wszystko – ciągnął Ti’an. – Żarłocy… jedzą trupy. Pożerają jedne po drugich. I obawiam się, że kiedy skończą im się zapasy, zdecydują się nas… no wiesz, co chcę powiedzieć.
– Ti’an, opuścimy to miejsce. Jeśli Matt po nas nie przyjdzie, użyję swojej mocy, aby nas uwolnić, i to my odnajdziemy jego.
– Obawiam się, że nie mamy dużo czasu – dodał ChloroPiotrusiofil zaniepokojonym tonem. – Przed chwilą podsłuchałem rozmowę. Ktoś ich tu jutro odwiedzi. Najwyraźniej to ktoś ważny, kogo oczekują z niecierpliwością i strachem jednocześnie. I z tego, co zrozumiałem, przybywa tu z naszego powodu.
– To Cynik?
– Nie mam pojęcia.
Amber cofnęła się i w milczeniu zastanawiała.