Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz
O ile chciałem być młody, a o ile byłem naprawdę jakąś spóźnioną młodością? O ile było to moje, a o ile było tylko czymś, w czym byłem zakochany?
Mastronardi był w zażyłych stosunkach z grupą Wiktorii Ocampo, najpoważniejszym ośrodkiem literackim kraju, koncentrującym się wokół miesięcznika „Sur”, wydawanego przez tąż Wiktorię – damę już starszawą i arystokratyczną, siedzącą na grubych milionach, której entuzjastyczny upór sprawił, że stała się przyjaciółką Paul Valéry, że gościła u siebie Tagorego i Keyserlinga, że była na herbatce u Bernarda Shaw i że pokumała się ze Strawińskim. Jak dalece zaważyły na tych majestatycznych poufałościach pani Ocampo jej miliony, a jak dalece jej osobiste, niewątpliwe, zalety i talenty – pytanie, którego nie silę się rozwiązać. Natrętny zapaszek tych milionów, ta perfuma finansowa pani Ocampo, nazbyt może kręcąca w nosie, zrażały mnie do zawierania z nią znajomości. Opowiadano o niej, że jeden pisarz francuski o znanym nazwisku upadł przed nią na kolana, krzycząc, że nie wstanie póki nie otrzyma kilkudziesięciu tysięcy na założenie literackiej revue. Pieniądze otrzymał, gdyż – powiedziała Ocampo – cóż miałam począć z człowiekiem, który klęczał i nie wstawał? Musiałam mu dać. Co do mnie, podejście tego francuskiego pisarza do pani Ocampo wydawało mi się jeszcze najzdrowsze i najszczersze, ale z góry wiedziałem że, nie będąc znany w Paryżu, nic na niej nie wydębię choćbym klęczał miesiącami. Nie śpieszyłem się więc z pielgrzymką do rezydencji w San Isidro. Zresztą Mastronardi, słusznie obawiając się że el conde (bo, jak już wspomniałem gdzie indziej, ogłosiłem się hrabią) gotów zachować się dziwacznie a nawet niepoczytalnie, również ociągał się z wprowadzeniem mojej osoby na te reuniony. Postanowił naprzód przedstawić mnie siostrze Wiktorii, Sylwinie, zamężnej za Adolfem Bioy Casares. Pewnego wieczoru wybraliśmy się tam na kolację.
Potem wielu innych poznałem literatów, spory procent literatury argentyńskiej – ale zatrzymuję się dłużej na tych pierwszych moich krokach, gdyż następne niewiele się od nich różniły. Sylwina była „poetizą”, wydawała co pewien czas tomik… mąż jej, Adolfo, był autorem wcale dobrych powieści fantastycznych… i to kulturalne małżeństwo przesiadywało dzień cały w poezji, w prozie, uczęszczając na wystawy i koncerty, studiując francuskie nowości, kompletując zbiór płyt gramofonowych. Jednakże na tej kolacji był także Borges, najbardziej chyba utalentowany argentyński pisarz, o inteligencji wyostrzonej na osobistym cierpieniu – ja zaś, słusznie czy niesłusznie, uważałem że inteligencja jest moim paszportem, czymś co zapewnia moim symplicyzmom prawo przebywania w świecie cywilizowanym. Ale pomijając trudności techniczne, moją oporną hiszpańszczyznę tudzież wady wymowy Borgesa – który mówił prędko i niezrozumiale – pomijając moją niecierpliwość, dumę, złość będące następstwem bolesnego egzotyzmu i spętania w obcości, jakież były możliwości porozumienia pomiędzy mną a tą Argentyną intelektualną, estetyzującą, filozofującą? Mnie fascynował w tym kraju dół, a to była góra. Mnie urzekła ciemność Retiro, ich – światła Paryża. Dla mnie owa nie wyznana, milcząca młodość kraju była wibrującym potwierdzeniem moich własnych stanów uczuciowych i dzięki temu kraj porwał mnie jak melodia – czy jak zapowiedź melodii. Oni nie dostrzegali w tym żadnej piękności. I dla mnie, jeśli było coś w Argentynie co osiągało pełnię swego wyrazu i mogło imponować jako sztuka, styl, forma, to coś pojawiało się tylko we wczesnych stadiach rozwojowych, w młodzieńcu, nigdy zaś w dorosłym. Cóż jednak jest ważne w młodzieńcu? Przecież nie jego rozum, ani doświadczenie, wiedza, technika, które są zawsze gorsze, słabsze niż w człowieku już wyrobionym i skonsolidowanym, ale właśnie i wyłącznie jego młodość – oto jego jedyna atutowa karta. Lecz oni nie dostrzegali w tym żadnego atutu i ta argentyńska elita przypominała raczej młodzież potulną i pilną, której ambicją było nauczyć się jak najprędzej od starszych starszości. Ach, nie być młodością! Ach, mieć dojrzałą literaturę! Ach, dorównać Francji i Anglii! Ach, dorosnąć, prędko dorosnąć! A zresztą w jakiż sposób mogliby być młodzi, skoro osobiście, rzecz jasna, to byli już ludzie w pewnym wieku, i ich osobista sytuacja kłóciła się z tą ogólną młodością kraju, ich przynależność do wyższej klasy socjalnej wykluczała prawdziwe zespolenie się z dołem. Więc Borges, na przykład, to był ktoś kto liczył się tylko z własnymi latami, odrywając się zupełnie od podłoża, to był dojrzały człowiek, intelektualista, artysta, który przypadkiem urodził się w Argentynie, choć równie dobrze a nawet lepiej mógł był urodzić się na Montparnasse.
A jednak atmosfera kraju była taka, że w niej ten Borges międzynarodowo wyrafinowany (gdyż, jeśli był Argentyńczykiem, to był nim po europejsku) nie mógł uzyskać wydźwięku. Był czymś dodatkowym, jak przyklejony, był ornamentem. Ocierałoby się o nonsens żądanie aby on, będąc starszy, mógł wypowiedzieć bezpośrednio młodość, aby, będąc wyższy, mógł dosłownie wypowiedzieć niższość. Ale miałem im za złe, że nie umieli wypracować własnego stosunku do kultury, zgodnego ze swoją rzeczywistością i z rzeczywistością Argentyny. Jeżeli nawet pod względem osobistym niektórzy z nich byli dojrzali, to jednak przebywali w kraju gdzie dojrzałość była słabsza od niedojrzałości i tu, w Argentynie, sztuka, religia, filozofia nie były jednak tym samym co w Europie. Zamiast przeto przeflancowywać je żywcem na grunt tutejszy i potem jęczeć, że drzewko jest rachityczne – czyż nie byłoby lepiej aby hodowali coś zgodniejszego z naturą swojego gruntu?
Dlatego ta potulność sztuki argentyńskiej, jej poprawność, jej mina dobrego ucznia, jej wychowanie, były dla mnie świadectwem impotencji wobec własnego losu. Wolałbym twórczą gaffę, błąd, niechlujstwo nawet, ale wypełnione energią, pijane poezją, którą oddychał kraj, a obok której oni przechodzili z nosem wsadzonym w książki. Nieraz próbowałem powiedzieć temu lub owemu Argentyńczykowi to samo co, zresztą, nieraz mówiłem Polakom: – Przerwij na chwilę pisanie wierszy, malowanie obrazów, rozmowy o surrealizmie, zastanów się naprzód czy to cię nie nudzi, sprawdź, czy to wszystko jest dla ciebie takie ważne, pomyśl, czy nie będziesz bardziej autentyczny, swobodny i twórczy lekceważąc bogi, do których się modlisz. Przerwij to na chwilę, aby się zastanowić nad twoim miejscem w świecie i kulturze i nad wyborem twych środków i celu. Ale nie. Pomimo całej swojej inteligencji nie rozumieli w ogóle o co mi chodzi. Nic nie mogło zahamować toku kulturalnej produkcji. Wystawy. Koncerty. Odczyty o Alfonsinie Storni lub o Leopoldo Lugones. Komentarze, glossy i studia. Powieści i nowele. Tomiki poezji. I zresztą czyż nie byłem Polakiem i czyż nie wiedzieli, że Polacy nie są na ogół finos i w ogóle nie na wysokości problematyki paryskiej? Więc zdecydowali, że jestem dosyć mętnym anarchistą z drugiej ręki, z tych co to, w braku głębszego uświadomienia, proklamują élan vital i gardzą tym czego nie mogą zrozumieć.
Tak oto kończyła się kolacja u Bioy Casaresów… na niczym… jak wszystkie kolacje spożyte przeze mnie z literaturą Argentyny. I tak mijał czas… mijała noc Europy i noc moja, w ciągu której rozbudowywała się w ciężkich bólach moja mitologia… i mógłbym dziś przedstawić listę słów, rzeczy, osób, miejsc które mają dla mnie posmak ciężkiej, poufnej świętości – to był mój los, moja świątynia. Gdybym wprowadził was do tej katedry zdziwilibyście się widząc, jak nieważne a czasem wręcz nędzne i godne pogardy, aż śmieszne w swojej drobnej pospolitości były te sacra którym kult oddawałem – ale przecież świętość nie mierzy się wielkością bóstwa tylko zawziętością duszy, która sobie uświęca – byle co. „Nie można walczyć z tym co dusza wybierze”. Pod koniec 1943 roku zaziębiłem się i pozostała mi podgorączka, która nie chciała ustąpić. Grywałem wówczas w szachy w kawiarni Rex na Corrientes, a Frydman, dyrektor sali szachowej, szlachetny i dobry przyjaciel, zaniepokoił się moim stanem zdrowia i wydostał trochę pieniędzy aby mnie wysłać w kordobeńskie góry – co uskuteczniłem z zadowoleniem – ale i tam gorączka nie ustępowała aż wreszcie bęc, tłucze się termometr, pożyczony od Frydmana, ja kupuję nowy termometr i… znika gorączka – tak to pobyt paromiesięczny w La Falda zawdzięczam temu że frydmanowski termometr był zepsuty i wskazywał o