Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz

Dziennik 1953-1969 - Witold  Gombrowicz


Скачать книгу
się życie drżało, jak koliber, na których osiadał uśmiech, ten uśmiech będący jednym z najszlachetniejszych zjawisk, jakie znam, gdyż dokonywuje się wbrew wszystkiemu, wbrew przede wszystkim niezmiernemu smutkowi, przygniatającej nostalgii i żałości tych lat, skazanych na nienasycenie. Znacie te lekkomyślne wakacje w górach lub nad morzem – kapelusz porwany wiatrem, sandwicz zjadany na skale, lub przemoknięcie na deszczu – i porozumienie moje z Ameryką Łacińską, będącą odświeżeniem ras wspaniałych Europy, zdumiewająco cichą i dyskretną w swoim jakże uprzejmym bytowaniu, wydawało mi się niczym nie zmącone (wówczas brat mój i bratanek znaleźli się w obozie koncentracyjnym, matka z siostrą, uszedłszy ze zburzonej Warszawy, błąkały się na prowincji, a nad Renem rozlegał się ryk zgrozy i bólu ostatniej kontrofensywy niemieckiej; ale ten ryk, ten krzyk, o którym nie zapomniałem, wzmagały moją ciszę). Nie trzeba wyobrażać sobie, że obcując z tymi chłopcami, zachowywałem się jak gdybym był jednym z nich, ależ skąd, na to nigdy by mi nie pozwoliło poczucie śmieszności – zachowywałem się jak starszy, gardząc nimi, szydząc, drażniąc, wyzyskując wszystkie przewagi dorosłego. Ale to właśnie ich zachwycało i rozżarzało ich młodzieńczość, a jednocześnie poza tą tyranią ustalało się tajne porozumienie, oparte na tym żeśmy byli sobie wzajem potrzebni. Wszelako pewnego dnia, przejrzawszy się dokładniej w lustrze, ujrzałem coś nowego na mej twarzy: subtelną sieć zmarszczek, wyłaniającą się na czole i pod oczami, oraz w kącikach ust, jak wyłania się pod działaniem chemikaliów złowroga treść niewinnego na pozór listu. Przeklęta moja twarz! Twarz moja zdradzała mnie, zdrada, zdrada, zdrada!

      Czy suchość powietrza? Czy woda wapienna? Czy też po prostu nadszedł moment nieunikniony, w którym moje lata przebiły się przez kłamstwo mej młodzieńczej cery? Ośmieszony, upokorzony jakością tego cierpienia, zrozumiałem, wpatrując się we własną twarz, że oto koniec, kres, finał, kropka i punkt! Na szosach, wychodzących z La Falda, istnieje granica, na której kończą się światła domków i hoteli a zaczyna ciemność przestrzeni, łamiącej się we wzgórza i zarośniętej karłowatymi drzewkami, przestrzeń karłowata, połamana, jakby kaleka i skażona. Nazwałem za Conradem tę granicę „smugą cienia” i gdy nocami przekraczałem ją, udając się do Valle Hermoso, wiedziałem że wchodzę w śmierć, o, śmierć nieznaczną, delikatną i powolną, jeśli chcecie, ale w konanie… że ja sam jestem starzeniem się i żywą śmiercią, która udaje życie, która jeszcze chodzi, mówi, nawet zabawia się, nawet używa, a jednak jest naprawdę żywotna już tylko jako stopniowe urzeczywistnianie śmierci. Jak Adam wygnany z raju, tak ja zapuszczałem się w ciemność, poza smugą cienia, wyzuty z życia, które tam, poza mną rozkoszowało się sobą w promieniach łaski. Tak, mistyfikacja musiała się wydać, pewnego dnia musiało się urwać to nieprawne i spóźnione przebywanie w życiu rozkwitającym i oto teraz jestem starzeniem się, ja, zatruty, ja, wstrętny, ja – dorosły! A to napełniało mnie okropnym przerażeniem, gdyż rozumiałem, że już ostatecznie jestem wyrzucony z czaru i że nie mogę się podobać naturze, tak, jeżeli młodość mniej lęka się życia to dlatego, że sama jest życiem pociągającym, zniewalającym, czarującym i wie ona, że jest sympatyczna i może liczyć na życzliwość… To więc był powód, dla którego tak garnąłem się do rozkwitania, ale teraz, na tej ziemi nagle oschłej i pod sklepieniem bezlitosnym gwiazd, musiałem wytrzymać napór bytu, sam będąc bytem skażonym, nie mogąc zjednać sobie niczego – niepociągający!

      I tu okazuje się jakim wyzwoleniem jest płeć, to rozłamanie na mężczyznę i kobietę… Gdy bowiem, u kresu mej krzyżowej drogi, dobijałem do wiadomej willi, gdzie oczekiwała na mnie moja przyjaciółka, cała panorama mego losu zmieniała się i było to jak wtargnięcie innej, nowej siły, wywracającej całą moją „konstelację” do góry nogami. Siły obcej! Oczekiwała tam na mnie młodość, ale inna, wcielona w kształt ludzki, ale odmienny od mego – i te ramiona, zarazem identyczne i egzotyczne, czyniły mnie naraz kimś innym, zmuszały abym w tych objęciach zgrał się z obcością jako jej uzupełnienie. Kobiecość nie żądała ode mnie młodości, lecz męskości, i ja stawałem się tylko mężczyzną, zaborczym, zdolnym posiadać, anektującym cudzą biologię. Potworność męskości, nie liczącej się z własną brzydotą, nie dbającej o podobanie się, będącej aktem ekspansji i gwałtu i – przede wszystkim – panowania, ta pańskość szukająca tylko własnego zadowolenia… być może przynosiło mi to chwilową ulgę… to było jak gdybym przestał być istotą ludzką, trwożną, zagrożoną, a stał się panem, posiadaczem, suwerenem… i ona, kobieta, we mnie chłopca mężczyzną zabijała. Ale nie trwało to długo.

      Trwało póki Byt rozdzielał się, mocą płci, na dwa bieguny. Gdy nad ranem wracałem do domu w chłodnym przedświcie, wszystko dookoła mnie znów zasklepiało się w okręg, przed którym nie było ucieczki – czułem się jak oszust lub jak ktoś kto padł ofiarą oszustwa – i świadomość umierania znów wdzierała się we mnie. Byłem już opatrzony znakiem negatywnym. Byłem w opozycji do życia. Kobieta nie była w stanie uratować mnie, kobieta mogła mnie zbawić tylko jako mężczyznę, ale ja przecież byłem także istotą żywą po prostu, niczym więcej. I znów powracało pragnienie młodości „mojej”, to jest takiej, jak ja, tej która powtarzała się obecnie w innych, młodszych… to więc było dla mnie jedyne miejsce życia, w którym działo się kwitnienie, moje kwitnienie, to coś absolutnie urzekającego, czego byłem pozbawiony. Wszystko inne było upokorzeniem, było kompensacją. To był jedyny triumf, jedyna radość w ludzkości potwornej, zdartej, znużonej, zrozpaczonej i zhańbionej. Znajdowałem się wśród potworów, ja – potwór. Rozglądając się po domkach, rozrzuconych w dolinie, pełnych byle jakich chłopców, śpiących banalnym snem, myślałem, że tam do nich przeniosła się moja ojczyzna.

      Powróciłem do Buenos Aires w przeświadczeniu, że nic mi nie pozostaje… nic przynajmniej co by nie było surogatem. Jechałem z moją upokarzającą tajemnicą, której wstydziłem się zwierzyć komukolwiek, gdyż było to „niemęskie” a ja, mężczyzna, byłem przecież poddany mężczyznom – i huczny a rubaszny śmiech tych szorstkich samców groził mi za to jedno, że się wyłamałem z ich zaborczego kodeksu. W Rosario pociąg zaroił się dwudziestolatkami, to marynarze wracali do bazy w Buenos Aires.

      Na razie dość, już ręka mnie boli od pisania. Ale nie na tym koniec moich wspomnień z owych jeszcze niedawnych lat w Argentynie.

      [15]

      Niedziela

      Chcę dopowiedzieć resztę o mojej przeszłości argentyńskiej.

      Wiecie już w jakim stanie ducha przybyłem z La Falda do Buenos Aires.

      Byłem wówczas o tysiące mil od literatury. Sztuka? Pisanie? Ależ to wszystko pozostało na tamtym kontynencie i jak zabite deskami, skonane… a ja, Witoldo, wprawdzie przedstawiałem się czasem jako escritor polaco, niemniej byłem już tylko jednym z wydziedziczonych, jakich wielu gościła ta pampa, wysiedlonych nawet z tęsknoty za przeszłością. Ja zerwałem… i wiedziałem, że literatura nie mogłaby zapewnić mi w rolniczo-hodowlanej Argentynie ani sytuacji społecznej, ani dobrobytu materialnego. Więc po co? Jednakże, w drugiej połowie 1946 roku (gdyż czas upływał) znalazłszy się po raz nie wiem który z wypróżnioną zupełnie kieszenią i nie wiedząc skąd załapać nieco grosza, wpadłem na następujący pomysł: poprosiłem Cecylię Debenedetti aby sfinansowała przekład Ferdydurke na hiszpański i zastrzegłem sobie sześć miesięcy na wykonanie zadania. Cecylia zgodziła się chętnie. Zabrałem się więc do pracy, która tak wyglądała: naprzód ja tłumaczyłem, jak mogłem, z polskiego, a potem zanosiłem maszynopis do kawiarni Rex, gdzie moi przyjaciele argentyńscy przerabiali wraz ze mną zdanie po zdaniu, szukając słów właściwych, walcząc ze składnią, z nowotworami, z duchem języka. Ciężka robota, którą rozpocząłem bez zapału po to tylko aby przeżyć jakoś najbliższe miesiące, a oni, ci amerykańscy pomocnicy, przystępowali do tego z rezygnacją, ot, chodziło o zrobienie „gauczady” ofierze wojny. Ale, gdy przetłumaczyliśmy kilka pierwszych stronic, Ferdydurke, książka już dla mnie umarła, leżąca przede mną


Скачать книгу