Wspomnienie o przeszłości Ziemi. Cixin Liu
Kent. Przyszedł pana powitać.
– Jestem zaszczycony – powiedział Kent z ukłonem.
Gdy podali sobie ręce, Luo Ji wyczuł, że człowiek ten jest niewiarygodnie doświadczony. Za jego dobrymi manierami wiele się kryło, ale błysk w jego oku zdradzał obecność tajemnic. Luo zafascynowało jego spojrzenie, jednocześnie anielskie i diabelskie, jakby obok siebie znajdowały się bomba atomowa i drogi kamień identycznej wielkości… Z tego, co wyczytał w jego oczach, domyślił się jednego – że jest to niezwykle ważna chwila w życiu tego człowieka.
– Dobrze się pan spisał – zwrócił się Kent do Shi Qianga. – Pańska część zadania została wykonana najsprawniej. Pozostali mieli trochę kłopotów po drodze.
– Słuchaliśmy naszych przełożonych. Działaliśmy zgodnie z zasadą, żeby zmniejszyć do minimum liczbę etapów – rzekł Shi Qiang.
– Całkowicie słusznie. W obecnych okolicznościach zminimalizowanie liczby etapów służy maksymalizacji bezpieczeństwa. Będziemy się nadal trzymali tej zasady i pojedziemy prosto do sali zgromadzeń.
– Kiedy zaczyna się sesja?
– Za godzinę.
– Zdążymy?
– Początek sesji wyznacza przybycie ostatniego kandydata.
– To dobrze. A zatem dokonujemy przekazania?
– Nie. Jest pan nadal odpowiedzialny za bezpieczeństwo człowieka, którego powierzono pańskiej opiece. Jak powiedziałem, jest pan najlepszy.
Shi Qiang przez sekundę czy dwie patrzył w milczeniu na Luo Ji. Potem kiwnął głową.
– W ciągu kilku ostatnich dni, kiedy zaznajamiano nas z sytuacją, nasi ludzie natrafili na parę przeszkód.
– Gwarantuję, że od tej pory nic takiego już się nie zdarzy. Ma pan zapewnioną pełną współpracę miejscowej policji i wojska. No dobrze. – Kent zerknął na zegarek. – Możemy ruszać.
Gdy Luo Ji wyszedł z samolotu, zobaczył, że jest jeszcze noc. Wziąwszy pod uwagę czas odlotu, zorientował się, w której części globu się znajdują. Była gęsta mgła i latarnie rzucały przyćmiony żółty blask, a przed jego oczami wydawały się ponownie rozgrywać wydarzenia sprzed chwili startu: w powietrzu unosiły się patrolowe śmigłowce wyglądające we mgle jak cienie z jarzącymi się światłami, samolot szybko otoczyły pierścieniem wojskowe pojazdy i żołnierze zwróceni twarzami w przeciwną stronę, grupa oficerów z radiotelefonami dyskutowała o czymś i od czasu do czasu zerkała w stronę schodów samolotu. Od dobiegającego gdzieś z góry brzęczenia Luo Ji zjeżyły się włosy na głowie i nawet niewzruszony Kent zakrył uszy. Podniósłszy głowy, zobaczyli nisko przelatujące niewyraźne światło – formację eskorty, nadal krążącą nad nimi, kreślącą spalinami słabo widzialne koło, jakby olbrzymia ręka z kosmosu zaznaczała to miejsce na Ziemi kredą.
Wsiedli całą czwórką do czekającego przed schodami opancerzonego, co było widać od jednego rzutu oka, samochodu i szybko odjechali. Zasłonki w oknach były zaciągnięte, ale na podstawie przenikającego przez nie światła Luo Ji wiedział, że są pośrodku konwoju. Podczas drogi w nieznane w samochodzie panowała cisza. Chociaż jazda trwała tylko czterdzieści minut, podróż strasznie się dłużyła.
Gdy Kent oznajmił, że dotarli na miejsce, Luo Ji dostrzegł przez zasłonki sylwetkę oświetlonego z tyłu budynku. Nigdy nie pomyliłby tego charakterystycznego kształtu z innym: wyglądał jak gigantyczny rewolwer z zaciśniętym w lufie węzłem. Od razu zorientował się, gdzie jest – przed siedzibą ONZ w Nowym Jorku.
Gdy tylko wysiadł, otoczyli go ludzie, którzy wyglądali na pracowników ochrony – byli wysocy i wielu z nich nosiło mimo nocnej pory ciemne okulary. Nie widział nic wokół siebie, bo gromada ta ścisnęła go z taką siłą, że jego stopy straciły praktycznie kontakt z ziemią, i poniosła naprzód. Akurat w chwili, gdy ten dziwaczny nacisk doprowadził go niemal do kresu wytrzymałości, mężczyźni przed nim się rozstąpili. Przed jego oczami błysnęło światło, a potem reszta też się zatrzymała i poszedł dalej tylko z Shi Qiangiem i Kentem. Kroczyli przez duży hol, pusty, jeśli nie liczyć kilku ubranych na czarno strażników, którzy za każdym razem, kiedy mijali jednego z nich, mówili cicho do ręcznych radiotelefonów. Przeszli przez balkon ku witrażowi, na którym burza kolorów i gmatwanina linii przedstawiały ludzi i zwierzęta. Skręcili w lewo, do małego pokoju. Po zamknięciu drzwi Kent i Shi Qiang wymienili uśmiechy, a na ich twarzach pojawił się wyraz ulgi.
Luo Ji rozejrzał się wokół i stwierdził, że jest to szczególne pomieszczenie. Całą przeciwległą ścianę pokrywało abstrakcyjne malowidło, na którym zachodzące nawzajem na siebie żółte, białe, niebieskie i czarne figury geometryczne zdawały się zawieszone nad morzem czystego błękitu. Jednak najdziwniejszą rzeczą był duży głaz w kształcie graniastosłupa, umieszczony pośrodku pokoju i oświetlony kilkoma słabymi lampami. Po bliższym przyjrzeniu się widać było, że głaz ten jest rdzawo żyłkowany. Abstrakcyjne malowidło i ten kamień stanowiły jedyne wyposażenie pokoju.
– Doktorze Luo, nie musi się pan przebrać? – zapytał Kent po angielsku.
– Co on mówi? – zainteresował się Shi Qiang, a kiedy Luo Ji mu to przetłumaczył, stanowczo potrząsnął głową. – Nie, niech pan zostanie w tym ubraniu.
– Ale to oficjalne spotkanie – wydukał Kent po chińsku.
– Nie – powtórzył Shi Qiang, ponownie potrząsając głową.
– Sala jest otwarta tylko dla przedstawicieli poszczególnych krajów, nie dla środków masowego przekazu. Powinno tam być całkowicie bezpiecznie.
– Powiedziałem: „Nie”. Jeśli dobrze zrozumiałem, nadal odpowiadam za jego bezpieczeństwo.
– Dobrze – ustąpił Kent. – To nie jest wielka sprawa.
– Naprawdę powinien mu pan to jakoś ogólnie wyjaśnić – rzekł Shi Qiang, wskazując głową Luo Ji.
– Nie jestem upoważniony do składania jakichkolwiek wyjaśnień.
– Niech pan powie cokolwiek – powiedział Shi Qiang ze śmiechem.
Kent odwrócił się do Luo Ji z nagle napiętą twarzą i podświadomie poprawił krawat. Luo Ji spostrzegł, że unika jego wzroku. Zauważył też, że Shi Qiang wydaje się zupełnie odmieniony. Już się krzywo nie uśmiechał i patrzył na Kenta z poważną miną, stojąc w rzadkiej u niego postawie na baczność. W tym momencie Luo Ji wiedział już, że wszystko, co wcześniej mówił mu Shi Qiang, było prawdą – on rzeczywiście nie miał pojęcia, jaki jest cel tej wizyty.
– Doktorze Luo – rzekł Kent – mogę panu powiedzieć tylko tyle, że ma pan wziąć udział w ważnym zebraniu, na którym zostanie złożone ważne oświadczenie. Pan nie będzie musiał nic robić.
Potem zapadło milczenie. W pomieszczeniu panowała całkowita cisza. Luo Ji słyszał bicie swego serca. Potem zdał sobie sprawę, że jest to pokój medytacji. Stojący pośrodku głaz był sześciotonową bryłą czystej rudy żelaza. Był to dar od Szwecji. Teraz jednak Luo daleki był od tego, by się oddać medytacji. Usilnie starał się nie myśleć o niczym, przekonany, że Shi Qiang miał absolutną rację, gdy powiedział: „Myśli trudno kontrolować”. Zaczął liczyć kształty na malowidle.
Otworzyły się drzwi i ukazała się w nich głowa, która skinęła na Kenta, a ten obrócił się do Luo Ji i Shi Qianga.
– Czas iść – oznajmił. – Nikt tutaj nie zna doktora Luo, więc nie zakłócimy posiedzenia, jeśli wejdziemy razem.
Shi Qiang kiwnął głową. Potem