Wspomnienie o przeszłości Ziemi. Cixin Liu
dlaczego ja?
– Musi pan sam znaleźć odpowiedź na to pytanie.
– Jestem zwykłym człowiekiem.
– W obliczu tego kryzysu wszyscy jesteśmy zwykłymi ludźmi. Ale każdy z nas ma swoje obowiązki.
– Nikt nie pytał mnie o zdanie w tej sprawie. Nic o tym nie wiedziałem.
Znowu się roześmiała.
– Czy pana imię nie znaczy po chińsku „logika”?
– Zgadza się.
– A więc powinien pan być w stanie pojąć, że nie dałoby się zawczasu zapytać o zdanie osób podejmujących to zadanie.
– Odmawiam – rzekł stanowczo, nawet się nie zastanawiając nad tym, co przed chwilą powiedziała mu Say.
– Ma pan do tego prawo.
Ta prosta, natychmiastowa odpowiedź na jego oświadczenie, lekka jak muśnięcie wody przez ważkę, zablokowała jego zdolność myślenia i sprawiła, że poczuł całkowitą pustkę w głowie. Zdołał tylko zapytać:
– A więc mogę wyjść?
– Może pan, doktorze Luo. Może pan robić, co pan zechce.
Luo Ji odwrócił się i odszedł wzdłuż rzędów pustych foteli. Łatwość, z jaką mógł pozbyć się pozycji Wpatrującego się w Ścianę i związanych z nią obowiązków, ani trochę mu nie ulżyła. Miał absurdalne poczucie nierzeczywistości, jakby to wszystko było częścią jakiejś postmodernistycznej, pozbawionej wszelkiej logiki sztuki.
W wyjściu obejrzał się i zobaczył, że Say przygląda się mu z podium. Na tle urwiska wydawała się mała i bezbronna, ale gdy spostrzegła, że na nią patrzy, skinęła głową i uśmiechnęła się.
Poszedł dalej, minął pokazujące obroty Ziemi wahadło Foucaulta przy wejściu i wpadł na Shi Qianga, Kenta i grupę ubranych na czarno ochroniarzy, którzy spojrzeli na niego pytająco. W ich oczach zobaczył szacunek i podziw. Nawet Shi Qiang i Kent, którzy dotąd zachowywali się wobec niego naturalnie, nie starali się ukryć wyrazu swych twarzy. Luo Ji przeszedł bez słowa przez środek grupy i skierował się do holu. Tak jak w chwili jego przybycia, nie było tam nikogo poza ochroniarzami w czerni. Jak poprzednio, każdy, którego mijał, mówił coś cicho do radiotelefonu. Gdy się zbliżył do wyjścia, zatrzymali go Shi Qiang i Kent.
– Na zewnątrz może być niebezpiecznie. Nie potrzebuje pan ochrony? – zapytał ten pierwszy.
– Nie. Zejdźcie mi z drogi – odparł Luo Ji, patrząc prosto przed siebie.
– Dobrze. Możemy robić tylko to, co pan nam każe – powiedział Shi Qiang, odsuwając się na bok.
Kent zrobił to samo i Luo wyszedł.
Zimne powietrze uderzyło go w twarz. Była jeszcze noc, ale otoczenie było jasno oświetlone przez latarnie. Delegaci na sesję specjalną już odjechali i po placu kręciło się niewiele osób, turystów albo miejscowych. Środki masowego przekazu nie poinformowały jeszcze o historycznym posiedzeniu, więc nikt go nie rozpoznał i jego obecność nie zwracała niczyjej uwagi.
Tak więc Wpatrujący się w Ścianę Luo Ji szedł jak lunatyk w absurdalnej i fantastycznej rzeczywistości. Pogrążony w transie, stracił zdolność racjonalnego myślenia i nie wiedział ani skąd przyszedł, ani dokąd idzie. Nieświadomie wszedł na trawnik i zbliżył się do stojącej tam rzeźby. Przesunął po niej wzrokiem i spostrzegł, że przedstawia mężczyznę walącego młotem w miecz. Przekujemy miecze na lemiesze. Był to dar byłego Związku Radzieckiego dla ONZ, ale Luo miał wrażenie, że kompozycja składająca się z młota, zwalistego mężczyzny i przekuwanego przez niego miecza jest uosobieniem przemocy.
I wtedy mężczyzna z młotem zadał mu potężny cios w pierś, który powalił go bez zmysłów na ziemię. Ale wstrząs szybko minął i wkrótce Luo odzyskał częściowo przytomność. Czuł ból i kręciło mu się w głowie. Musiał zamknąć oczy przed oślepiającymi światłami latarek, które rozbłysnęły wokół niego. Potem krąg świateł się cofnął i Luo zobaczył jak przez mgłę pochylone nad nim twarze. Rozpoznał Shi Qianga i w tej samej chwili usłyszał jego głos:
– Potrzebuje pan ochrony? Możemy robić tylko to, co pan nam każe!
Luo Ji kiwnął słabo głową. Potem wszystko stało się w mgnieniu oka. Poczuł, że kładą go na coś, co wydało mu się noszami, a następnie dźwigają je do góry. Otoczyła go ciasno grupa ludzi i znalazł się jakby w wąskim szybie utworzonym z ich ciał. Z dna tego szybu widział tylko czarne nocne niebo i jedynie z ruchu ludzkich nóg domyślił się, że go niosą. Wylot szybu wkrótce zniknął, podobnie jak niebo nad nim, zastąpiony przez zapalone światła sufitowe ambulansu. Poczuł w ustach krew, a potem chwyciły go torsje i zwymiotował. Ktoś obok niego złapał wyćwiczoną ręką wymiociny – krew i to, co zjadł w samolocie – w plastikowy worek. Potem założono mu na twarz maskę tlenową. Gdy było mu już łatwiej oddychać, poczuł się lepiej, chociaż wciąż bolała go klatka piersiowa. Czuł, jak rozcinają mu ubranie na piersi, i w nagłym przypływie paniki wyobraził sobie, że z rany tryska świeża krew, ale chyba było to złudzenie, bo go nie zabandażowano. Przykryto go kocem. Niedługo potem karetka się zatrzymała. Wyniesiono go z niej. Przesuwały się nad nim nocne niebo i oświetlone sufity szpitalnych korytarzy, potem sufit izby przyjęć oddziału ratunkowego, a na koniec, powoli, jarzący się czerwono otwór skanera tomografu komputerowego. Od czasu do czasu w polu widzenia pojawiały się twarze lekarzy i pielęgniarek, którzy zadawali mu ból, badając jego klatkę piersiową. Wreszcie, gdy zobaczył ponownie nad głową sufit izby przyjęć, wszystko ustało.
– Jedno złamane żebro i niewielki krwotok wewnętrzny. Nic groźnego. Nie jest pan poważnie ranny, ale z powodu tego krwotoku potrzebuje pan odpoczynku – rzekł patrzący na niego z góry lekarz w okularach.
Tym razem Luo Ji nie odmówił wzięcia tabletek nasennych. Połknął je z pomocą pielęgniarki i szybko zasnął. W jego snach przewijały się na zmianę dwie sceny: wiszące nad nim podium sali posiedzeń ONZ i mężczyzna z młotem z rzeźby Przekujemy miecze na lemiesze. Później znalazł się na śnieżnej równinie, której obraz nosił w głębi serca, i wszedł do prostej, lecz wykwintnie urządzonej chaty. Stworzona przez niego Ewa wstała sprzed kominka z oczami pełnymi łez… Potem się obudził i poczuł łzy we własnych oczach oraz wilgotną plamę na poduszce. Przygaszono dla niego światła i ponieważ ukochana nie pojawiła się, gdy się ocknął, zapadł z powrotem w sen z nadzieją, że powróci do jej chaty. Ale tym razem nic mu się nie śniło.
Kiedy się ponownie obudził, wiedział, że spał długo. Czuł się pokrzepiony i chociaż nadal chwytał go ból w klatce piersiowej, wierzył już, że obrażenia nie były poważne. Gdy spróbował usiąść, jasnowłosa pielęgniarka nie powstrzymała go, tylko podniosła wyżej poduszkę, by mógł się na niej oprzeć. Po chwili do pokoju wszedł Shi Qiang i usiadł na jego łóżku.
– Jak się pan czuje? Postrzelono mnie trzy razy, kiedy miałem na sobie kamizelkę kuloodporną. To nie powinno być nic poważnego – powiedział.
– Da Shi, uratował mi pan życie – rzekł słabym głosem Luo Ji.
Shi Qiang machnął ręką.
– Doszło do tego, bo zawaliliśmy robotę. Nie podjęliśmy na czas działań i nie zastosowaliśmy skutecznych środków ochrony. Musimy robić, co pan każe. Ale już po wszystkim.
– A pozostali trzej?
Shi Qiang z miejsca się zorientował, o kogo Luo pyta.
– Nic im nie