Opcja niemiecka. Piotr Zychowicz
osiągnięcie. Skąd więc to oburzenie, gdy mówi się o możliwości analogicznego porozumienia z Niemcami? Znowu dotykamy tu kwestii nierównego traktowania narodowego socjalizmu i komunizmu.
Pierwszy uznawany jest za zło absolutne, drugi usprawiedliwia się na tysiące sposobów. O ile taka hipokryzja wśród lewicowych intelektualistów z francuskich kampusów – tak zwanych pożytecznych idiotów – jest zrozumiała, o tyle Polakom, narodowi tak mocno dotkniętemu przez bolszewizm, po prostu nie przystoi. W 1939 roku zostaliśmy napadnięci i rozebrani przez dwóch sąsiadów i podczas tej wojny mieliśmy dwóch wrogów, a nie jednego.
Adam Michnik powiedział kiedyś, że kto twierdzi, iż Polska podczas wojny nie wydała żadnego kolaboranta, powinien sobie przypomnieć o Wandzie Wasilewskiej. To oczywiście absurd – Wanda Wasilewska nie była żadną kolaborantką. Była po prostu komunistką. Nie mogła więc kolaborować sama ze sobą. Ten, kto twierdzi, że Polska podczas wojny nie współpracowała z wrogiem, powinien sobie przypomnieć o Władysławie Sikorskim.
Jak już pisałem, szkoda, że podobnego porozumienia nie podpisano z Niemcami w Generalnym Gubernatorstwie. Skoro pakt Sikorski–Stalin uratował ponad sto tysięcy obywateli polskich, można sobie tylko wyobrazić, ilu uratowałaby ugoda z Hitlerem. Bez wątpienia o wiele, wiele więcej. Co jednak najważniejsze, o ile wspieranie wysiłku zbrojnego Sowietów przeciwko Niemcom – które było konsekwencją paktu – było całkowicie sprzeczne z interesem Rzeczypospolitej, o tyle wspieranie wysiłku zbrojnego Niemiec przeciwko Sowietom było z tym interesem zgodne.
Wróćmy jednak do Generalnego Gubernatorstwa w czerwcu 1941 roku. Okupant doskonale zdawał sobie sprawę z rozbudzonych wśród Polaków nastrojów i nadziei. Przed rozpoczęciem operacji „Barbarossa” Niemcy sondowali więc opinie narodu polskiego, w GG doszło nawet do pewnego złagodzenia kursu. Przede wszystkim uruchomiono jednak machinę propagandową, w której pojawiły się zupełnie nowe akcenty.
W sierpniu w Warszawie ustawione zostały duże ekrany, na których pokazywano oddziały cudzoziemskich ochotników maszerujących na front wschodni. „Cała Europa walczy z bolszewizmem” – głosił komentarz. – „Na froncie wschodnim u boku żołnierza niemieckiego są Włosi, Hiszpanie, Norwegowie, Belgowie, Holendrzy, Duńczycy, Chorwaci, Słowacy, Węgrzy i Rumuni. A ty gdzie jesteś, Polaku?”
Na szczytach władzy III Rzeszy wahano się wówczas, czy nie dokonać zwrotu i nie wciągnąć Polaków do wspólnej walki z bolszewizmem. A więc wrócić do koncepcji Hitlera z lat trzydziestych. Przychylni nam Niemcy zakładali, że kandydatów do polskich antykomunistycznych legionów można by werbować w oflagach i stalagach, w których od dwóch lat siedziały dziesiątki tysięcy żołnierzy Wojska Polskiego. Miała więc to być armia Andersa à rebours.
Przede wszystkim źródłem rekruta mogłyby być jednak polskie Ziemie Wschodnie odbite świeżo z rąk Sowietów. Tam nastroje i sympatie polityczne były zupełnie inne niż w znajdującej się pod okupacją Rzeszy zachodniej części Polski.
Na wkraczające niemieckie czołgi sypał się tam deszcz kwiatów, dziewczęta na widok szarych mundurów Wehrmachtu piszczały z uciechy i całowały zachwyconych żołnierzy. Wbrew temu, co próbują nam wmówić nasi patriotyczni poprawiacze historii, reagowali tak nie tylko Ukraińcy i Białorusini. Reagowali tak wszyscy na czele z przedstawicielami narodu najbardziej prześladowanego przez bolszewików. A więc na czele z Polakami.
Jeżeli w Generalnym Gubernatorstwie trudno byłoby znaleźć ochotników do antybolszewickich oddziałów – pisał historyk profesor Jerzy Kochanowski – to akcja taka miałaby zapewne znacznie większe szanse na Kresach Wschodnich, okupowanych między jesienią 1939 roku a latem 1941 roku przez ZSRS. Ich mieszkańcy, do których docierało niewiele informacji o realiach okupacji niemieckiej, nadchodzące oddziały Wehrmachtu traktowali jak wyzwolicieli i zapewne część społeczeństwa była gotowa do współdziałania w walce ze znienawidzonymi Sowietami.
To, przez co przeszli ci ludzie pod bolszewickim jarzmem, przechodziło ludzkie pojęcie. Terror, deportacje, skrytobójcze egzekucje, a przede wszystkim przytłaczający ciężar miażdżącego wszelką indywidualność jednostki demonicznego sowieckiego systemu. Nie było polskiej rodziny, w której ktoś nie został zamordowany lub deportowany przez Sowietów. Niemców – jak się wydawało, przedstawicieli cywilizowanego Zachodu – traktowano więc jak wyzwolicieli. W całej historii nie było chyba sytuacji, w której jakaś polska społeczność byłaby nastawiona tak proniemiecko, jak nastawieni byli Polacy na Ziemiach Wschodnich w czerwcu 1941 roku.
Groźba, że młodzież pójdzie chętnie do niemieckiego wojska przeciw bolszewikom, nie była bezpodstawna – wspominał Zbigniew Koźliński. – Niemcy byli tutaj witani z entuzjazmem. Dochodziło do tego, że gospodarze dobrowolnie odprowadzali im z wdzięczności swoje krowy, zamawiali msze w ich intencji, stawiali im bramy triumfalne. Gdy przyszła w nasze strony hiszpańska Błękitna Dywizja, goszczono ją bardzo, upijano żołnierzy. Niemcy w pierwszych dniach ofensywy wyzwolili z sowieckich więzień wielu Polaków i to też był powód modłów za nich w kościołach.
Według dokumentów, do których dotarł profesor Kochanowski, na terenie Galicji sympatyczni węgierscy sojusznicy III Rzeszy, wykorzystując entuzjazm, jaki wybuchł wśród Polaków z powodu przepędzenia bolszewików, przystąpili nawet spontanicznie do tworzenia pierwszych polskich jednostek.
W Galicji krążyły wówczas niestworzone plotki na temat możliwości polsko-niemieckiego porozumienia. Według jednej z nich – do dzisiaj chętnie powtarzanej – Niemcy zaproponowali utworzenie marionetkowego rządu byłemu polskiemu premierowi Kazimierzowi Bartlowi. Informację tę podał nie kto inny jak Władysław Sikorski. Podczas konferencji prasowej zwołanej w Kairze w listopadzie 1941 roku powiedział on, że zaraz po zajęciu Lwowa Bartel został wywieziony na rozmowy do Berlina. Gdy odmówił utworzenia proniemieckiego gabinetu – zamordowano go.
Według tej wersji wydarzeń wyrok na byłego sanacyjnego premiera wydał Heinrich Himmler, który podobno spotkał się z Bartlem we Lwowie. Zdaniem Sławomira Kalbarczyka, historyka IPN, który pracuje nad biografią byłego premiera, to nieprawda. Było odwrotnie. Bartla, który w 1940 roku pojechał z wizytą do Moskwy, nowy okupant od początku uważał za sowieckiego kolaboranta. Niemcy byli przekonani, że w sowieckiej stolicy prowadził on rozmowy ze Stalinem na temat możliwości utworzenia komunistycznego polskiego rządu. Dlatego też 2 lipca 1941 roku został aresztowany przez Gestapo, a 26 lipca stracony. Podczas jego pobytu w więzieniu Niemcy nie prowadzili z nim rozmów politycznych, przeciwnie – traktowali go surowo.
O tym, jakie panowały wówczas nastroje we wschodniej Polsce, może jednak świadczyć reportaż opublikowany jeszcze w 1940 roku przez „Biuletyn Informacyjny” ZWZ. Opisywał on przyjazd do Przemyśla grupy Polaków, którym udało się legalnie wyrwać z „sowieckiego raju” do Generalnego Gubernatorstwa.
Do uchodźców przyszedł niemiecki oficer wywiadowczy doskonale mówiący po polsku i rozpoczął wypytywania o stan wojsk rosyjskich – relacjonował „Biuletyn”. – Szereg mężczyzn natychmiast otoczył oficera, starając się jak najgorliwiej udzielić żądanych informacji. Po pewnej chwili utworzyła się paradoksalna sytuacja pewnego napięcia patriotycznego. – Damy po łbie tym draniom bolszewikom! Przy czym owo „my” obejmowało wspólnym uczuciem Niemca i naszych gorliwców.
Owa „wspólnota uczuć” z winy Niemców nie została jednak w żaden sposób wykorzystana. Prowadzoną w Berlinie dyskusję na temat rozegrania sprawy polskiej po raz kolejny rozstrzygnięto na naszą niekorzyść. Polakom ostatecznie nie dane było „dać po łbie tym draniom bolszewikom”. Był to chyba pierwszy przypadek w dziejach, gdy obce wojska pociągnęły na Moskwę, a nas tam zabrakło.
Rozdział 14
Alfred Wysocki na Wawelu
Wiele obowiązujących powszechnie